Niemcy mieli się rzucić na zakup polskiej ziemi. I w ten sposób "powrócić" na utraconą po wojnie ojcowiznę. Przed tym ostrzegało wielu prawicowych polityków. Jak było faktycznie?

Reklama

Precyzyjnych danych nie ma, bo Komisja Europejska z zasady nie prowadzi w tej sprawie żadnych statystyk. Nie chce podgrzewać ewentualnych animozji. Jednak nie ma wątpliwości: agencje nieruchomości nawet w regionach graniczących z Niemcami nie odnotowały znaczącego wzrostu zakupu gruntów przez sąsiadów zza Odry. Jednym z powodów są ceny nieruchomości, które niejednokrotnie okazują się wyższe w Polsce, niż b. NRD. Innym preferencje Niemców, którzy wolą spędzić wolny czas i emertyrę na ciepłych Balearach niż znacznie chłodniejszych Mazurach.

Od 1 stycznia 2004 roku obywatel innych krajów UE mogą bez pozwolenie MSWiA nabywać tereny pod inwestycje. Od 1 maja tego roku taka sama swoboda zostanie wprowadzona w odniesieniu do działek rekreacyjnych. O zbliżaniu się tego ostatniego terminu media zupełnie "zapomniały". To najlepiej dowodzi, że strach przed "wykupieniem Polski" minął. W nadchodzących latach ograniczenia zostaną utrzymane tylko w zakupie przez obywateli innych państw UE ziemi rolnej.

Komisja Europejska dowodziła z całą mocą: otwarcie rynków pracy na Zachodzie nie wywoła masowej emigracji. Co najwyżej kilkanaście tysięcy osób zdecyduje się pracować w innym kraju. A jak było naprawdę?

Nigdzie indziej analizy brukselskich ekspertów nie okazały się bardziej mylne. Choć 1 maja 2004 tylko Wielka Brytania, Irlandia i Szwecja otworzyły swoje rynki pracy, z samej Polski swojego szczęścia na Wyspach postanowiło szukać około 2 milionów emigrantów. Nigdy jeszcze w tak krótkim czasie naszego kraju nie opuściło aż tak wiele osób. Dzięki temu w ciągu 2-3 lat wskaźnik bezrobocia w Polsce spadł o połowę, do poziomu notowanego w większości krajów zachodnich.

Reklama

Mimo to stopniowo wszystkie państwa Unii poza Niemcami i Austrią stopniowo zdecydowały się na zniesienie restrykcji dla naszych obywateli. Dlaczego? Jak dowodzą analizy brytyjskiego Home Office, większość emigrantów kilku-kilkunastu miesięcach i odłożeniu środków na rozkręcenie biznesu w kraju postanowiła wrócić do Polski. Wbrew wcześniejszym oczekiwaniom okazało się, że wyjazd do Wielkiej Brytanii to bardziej "przygoda" dla młodych ludzi bez zobowiązań niż sposób na całe życie.

Żadna z grup społecznych nie obawiała się tak bardzo integracji z Unią jak rolnicy. Mieli rację?

Reklama

Absolutnie nie. Dane Eurostatu pokazują, że dochody przeciętnego gospodarstwa w naszym kraju są dziś przeszło dwukrotnie większe, niż przed przystąpieniem do UE. Nikt w Polsce nie "zarobił" tak bardzo na członkostwie w Unii co rolnicy. To jeden z głównych powodów zniknięcie ze sceny politycznej "Samoobrony", która przed 2004 rokiem przekonywała rolników, że integracja nie leży w ich interesie.

Rolnictwo było jedynym działem naszej gospodarki, który aż do 1 maja 2004 roku był chroniony barierą wysokich ceł. Bruksela obawiała się, że producenci żywności nie byli przygotowani do konkurowania z wielkimi farmami Francji czy Hiszpanii.

Ale i ta prognoza zupełnie się nie spełniła. Przeciwnie, okazało się, że polski eksport żywności do innych państw Unii od 5 lat rozwija się znacznie szybciej, niż import. Blisko półtora miliona gospodarstw, to europejski rekord, zarejestrowało się, aby otrzymać dopłaty bezpośrednie i wsparcie dla modernizacji produkcji. Nie pojawił się też ani jeden poważniejszy przypadek złamania unijnych norm sanitarnych. Rolnicy zdali egzamin z intergacji na piątkę.

Przeciwnicy poszerzenia ostrzegali, że przyjęcie do Unii aż 10 ubogich krajów o stosunkowo krótkich tradycjach demokratycznych doprowadzi do paraliżu brukselskich instytucji. Czy to się spełniło?

Tak i nie. Co prawda w poszerzonym składzie Unia na codzień zdaje się funkcjonować równie dobrze, jak wcześniej. Funkcjonuje Jednolity Rynek, wypłacane są subwencje dla rolników, euro nie straciło na wartości. Ale w znacznym stopniu z powodu poszerzenia nie udało się pogłębić integracji Wspólnoty. Z powodu strachu przed konkurencją ze strony uboższych państw Europy Środkowej, najpierw Francuzi i Holandrzy, a potem Irlandczycy w referendach odrzucili projekt europejskiej konstytucji.

W konsekwencji Unia wciąż działa wedle zasad przyjętych dla 6 krajów założycielskich choć liczy już 27 członków. Choć jest równą Ameryce potęgą gospodarczą, pozostaje na arenie międzynarodowej "politycznym karłem" niezdolnym do wypracowania wspólnej polityki zagranicznej, obronnej czy energetycznej. Takie kraje, jak Rosja, skutecznie rozgrywają ogromne różnice interesów między 27 państwami Unii.

W poszerzonej Wspólnocie ciężar władzy zdecydowanie przeniósł się z Brukseli do stolic największych państw jak Berlin, Londyn czy Paryż. Komisja Europejska pozostaje słaba a Niemcy, które przez dziesięciolecia były zwolennikami budowy "federalnej" Europy, teraz w znacznie większym stopniu stawiają na wzmocnienie własnej pozycji.

Eurosceptyczy ostrzegali, że przystępując do Unii Polska Polska straci suwerenność i będzie musiała podporządkować się "dyktatowi Brukseli". Tak się stało?

Nie. Co prawda aż 2/3 ustaw przyjmowanych przez Sejm wynika z ustaleń przyjętych w Brukseli. Jednak w przeważającym stopniu chodzi o normy towarów, usług czy zasady współpracy gospodarczej, które w globalnym świecie i tak wymagałyby międzynarodowych norm.

W polityce zagranicznej pozycja Polski zdecydowanie się natomiast umocniła. Dzięki prawu weta możemy w Radzie UE możemy teraz wpływać na stanowisko całej Unii. Z tego powodu zasadniczo zmieniła się nasza pozycja choćby w relacjach z Rosją, która dzięki solidarności z Polską całej "27" musiała np. znieść embargo na polskie produkty żywnościowe.

Polsce udało się przekonać Unię do kilku znaczących projektów jak zacieśnienie współpracy z republikami b. ZSRR w ramach "Partnerstwa Wschodniego". Dzięki poparciu innych państw Europy Środkowej polski rząd zdołał też znacząco zmodyfikować stanowisko Unii w sprawie zmian klimatycznych.

Czy poszerzenie Unii pomogło zniwelować przepaść w rozwoju zachodniej i wschodniej Europy?

Zdecydowanie tak, choć jest to proces powolny a kryzys gospodarczy może go dodatkowo powstrzymać na wiele lat. Już teraz jednak niektóre nowe kraje UE jak Czechy (80 proc. średniego poziomu rozwoju Unii) pokonały niektóre stara państwa członkowskie jak Portugalia (75 proc.) gdy idzie o zamożność.

Polska, największe z państw, które zostały przyjęte do Wspólnoty, także robi w tym kierunku systematyczne postępy. Jeszcze dziesięc lat temu było nas stać na zaledwie 45 proc. tego, na co może pozwolić sobie przeciętny Europejczyk, dziś jest to blisko 60 proc. W takim tempie potrzeba będzie jeszcze jednego pokolonia, abyśmy dogonili Hiszpanię i przełamali zapaść cywilizacyjną odziedziczoną po okresie komunizmu.

Członkostwo w Unii bardzo w tym pomaga przynajmniej z kilku powodów. Dzięki Jednolitemu Rynkowi wydajność naszych firm szybko rosnie, bo mogą one rozwinąć sprzedaż w skali kontynentu. Europejskie regulacje zachęcają zagraniczne koncerny do inwestowania w naszym kraju przekazując nowe technologie i kapitał. Polska otrzymuje także około 10 mld euro rocznie w postaci różnych form dopłat Brukseli. To absolutny rekord w Europie. I unikalna szansa, aby nadrobić zapóźnienia cywilizacyjne, przede wszystkim w rozwoju infrastruktury.

Czy sukces przyjęcia do Unii państw Europy Środkowej zachęcił Brukselę do dalszego poszerzenia Wspólnoty?

>>>Prezydent całej Unii? Polacy są przeciw

Zdecydowanie nie. Francja, Niemcy, Holandia, Włochy i kilka innych państw zachodniej Europy uważają, że Wspólnota będzie potrzebowała wiele lat, aby "przetrawić" integrację nowych państw członkowskich. Paryż, Berlin czy Rzym uważają, że w coraz większej Unii ich wpływ na rozwój integracji wyraźnie maleje. I chcą powstrzymać ten proces. Obawiają się także, że dalsze poszerzenie Unii przekształci ją w rodzaj wielkiej strefy wolnego handlu bez ambicji politycznych, do czego zawsze dążyła Wielka Brytania.

Proces poszerzenia został wstrzymany także dlatego, że nowe kraje kandydackie są o wiele uboższe od poprzednich i wyraźnie odbiegające charakterem kulturowym od "trzonu" Unii. Dlatego, choć dwa lata temu formalnie rozpoczęły się negocjacje członkowskie z Turcją, faktycznie ugrzęzły one w miejscu.

W nowoprzyjętym programie "Partnerstwa Wschodniego" Bruksela odmówiła złożenia nawet dalekosiężnej obietnicy członkostwa takim krajom Europy Wschodniej, jak Ukraina czy Białoruś. Wstrzymany jest nawet postęp integracji państw bałkańskich, choć po zakończeniu wojen w b. Jugosławii otrzymały one obietnicę członkostwa. Chorwacja, najlepiej przygotowany kraj regionu, miała przystąpić do UE w 2011 roku. Teraz wiadomo, że tak się nie stanie: postęp rokowań wetuje Słowenia z powodu sporu granicznego ze swoim południowym sąsiadem.