Może zapalimy, jaki pan przystojny, nie wiedziałam, że związkowcy tak wyglądają – tak, według relacji śląskiego dziennikarza, Ewa Kopacz czarowała górników podczas rozmów o zamykaniu, ups, wygaszaniu kopalń Kompanii Węglowej. – Uśmiechnięta, rozszczebiotana, chłopiska to kupowały, choć wygarniturowanych facetów z rządu, którzy przyjechali przed nią, mieli ochotę wywieźć na taczkach – opowiada. No cóż, pani premier ma doświadczenie w rozmowach z wkurzonymi ludźmi, nieraz musiała łagodzić np. gniew lekarzy. Jednak nawet jeśli strona rządowa ze związkową się dogadają, znajdą kompromis, nawet jeśli się zamknie parę kopalń i będzie można zbilansować wydatki bez konieczności nowelizacji budżetu państwa na 2015 rok, to nie będzie to wielkie zwycięstwo. Będzie to oznaczało ugaszenie pożaru, ale przy okazji tej akcji zniszczy się kawałek Polski. Pozbawi źródła zarobku ładnych parę setek albo i parę tysięcy ludzi, bo w tej branży jest tak, że jeden górnik tworzy miejsca pracy dla 4 innych osób.

Niekompetencja i kolesie

Czy pomoże to innym kopalniom? Śmiem w to wątpić, musiałby się zdarzyć cud, który zmieniłby podejście polityków "centrali" do tego kawałka kraju, jakim jest Śląsk. I do tych dziur w ziemi, z których wyciąga się węgiel. Przez ostatnie lata było bowiem tak, że państwo – będące właścicielem – nie rozliczało szefostwa spółek węglowych z wyników, ze sprzedaży, tylko ze spokoju społecznego. Dopóki górnicy nie palili opon przed gmachem na Wiejskiej, wszyscy byli zadowoleni. A na kopalniach uwłaszczała się urzędnicza mafia i nie dopuszczała do węgla nikogo z zewnątrz.

CZYTAJ TAKŻE: Premier składa obietnice u Durczoka. Chodzi o miejsca pracy górników>>>

Reklama
O tym, że Kompania Węglowa jest w dużych tarapatach, wiadomo było przynajmniej od 2013 r., choć tak naprawdę dużo wcześniej. Ale osoby odpowiedzialne za polskie górnictwo wciąż tańczyły swój chocholi taniec. Teraz przyjdzie za to zapłacić. Nie politykom, nie prezesom – oni dawno wyszli na swoje. Zapłacą górnicy i ich rodziny, zapłacą ludzie mieszkający w tym regionie, gdyż bezrobocie musi wzrosnąć. Zapłacą wreszcie szarzy obywatele kraju, gdyż to z ich pieniędzy zasypuje się dziury w budżetach. Może zapłacić, jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało – państwo i naród – tracąc bezpieczeństwo energetyczne i zdając się na łaskę zagranicznych producentów.
Historia Kompanii Węglowej jest dobrym przykładem – niczym w szkle powiększającym widać w niej problem polskiego górnictwa. Powstała 1 lutego 2003 r. w ramach trwającego od transformacji procesu restrukturyzacjnego, którego celem było zmniejszenie nadmiernego wydobycia i poprawa wydajności (przy zakładanych mniejszych, oczywiście, kosztach pracy: do 2003 r. zamknięto w kraju 29 kopalń, stopa bezrobocia w Sosnowcu w 2002 r. osiągnęła 24,4 proc., w Czeladzi 22,8 proc., w Żorach 24,3, w Zabrzu 23,6, a w Siemianowicach Śląskich 30,1).

CZYTAJ TEŻ: Sejm błyskawicznie uchwala specustawę o górnictwie. Opozycja oburzona>>>

Kiedy na początku 2003 r. na światowych rynkach ceny węgla spadły poniżej 30 dol., nowe szefostwo KW zarządziło, że nie będą wydobywać wcale, bo za wiele tracą. Koszty produkcji przekroczyły wpływy ze sprzedaży. Po sześciu miesiącach straty wyniosły 700 mln zł. Protesty, awantura. We wrześniu ceny węgla poszły w górę. Trzeba było wznowić produkcję, odzyskiwać kontrahentów. Przyszła nowa ekipa zarządzająca, która się znała na robocie i w 2005, 2006 roku można było wypłacać zyski – opowiada jeden z pracowników KW. A potem kolejna zmiana ekipy, kolejna, nowe pomysły i kolejna zapaść.
Dziewięć lat temu Kompania eksportowała 15 mln ton węgla rocznie. Zarabiając na tonie 9 zł, przy niższych niż dziś cenach rynkowych, wychodziła na lekki plus. W latach 2008–2009 roczne wydobycie spółki oscylowało wokół 39 mln ton – koszt produkcji 230–240 zł za tonę. Dziś, przy podobnej strukturze zatrudnienia, wyciąga się z ziemi niecałe 30 mln ton. Więc koszt produkcji jednej tony musi być większy. Obniżanie wydobycia, bo węgla jest za dużo, na zwałach leży dziś 16 mln niesprzedanych ton, to ciągnąca się od lat mantra. W rzeczywistości sukces polega na tym, żeby węgla wyciągnąć jak najwięcej, po najniższych kosztach, a potem go sprzedać. Tyle że sam się nie sprzeda. Trzeba się postarać. A nie oddawać walkowerem rynek Rosjanom, Amerykanom, Australijczykom i komu tam jeszcze. Ale my nie potrafimy sprzedawać.
– Nieszczęście polskiego górnictwa polega na tym, że zarządzają nim ludzie, którzy się na tym nie znają – ocenia Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności. Jedni przychodzą, inni odchodzą, a wszystko znajomi i krewni królika, ludzi z aktualnie rządzącej ekipy. Oprócz posad prezesowskich (średnio prezes ma 80 tys. zł miesięcznie, wicek 70 tys. zł, kierownicy zakładów 30 tys. zł) mają do rozdania wiele pomniejszych, w radach nadzorczych spółek i spółeczek, którymi obrosły kopalnie.
Następny problem: aby zostać członkiem wyższego nadzoru, trzeba skończyć jeden z trzech wydziałów górniczych kształcących tego typu kadrę na Politechnice Śląskiej lub krakowskiej AGH. Siłą rzeczy jest to wąskie grono, ludzie się znają, piją wspólnie wódkę i robią interesy. Nie zawsze legalne. Niechętnie więc widzą obcych w swoim gronie. – Słyszała pani o zasadzie 24 pensje dla dyrektora rocznie? – pyta jeden z rozmówców. Temat drażliwy, więc będzie wyjaśniał anonimowo: przyjmujemy się do kopalni, podpisujemy kontrakt roczny, pracujemy pół roku, po czym zgarniamy półroczną odprawę, aby przenieść się na zaplecze, do jakiegoś instytutu, tam przeczekujemy następne pół roku, i znowu mamy półroczną odprawę. To patologia, z którą oficjalnie się walczy, ale koledzy robią sobie takie przysługi.
W dodatku większość tej kadry charakteryzuje się betonowym myśleniem, przeniesionym z komunistycznych czasów. My będziemy fedrować, a węgiel jakoś gdzieś się sprzeda. Brakuje myślenia w kategoriach ekonomicznych, marketingowych, zarządczych.

Brak gospodarza

Górnictwo tym się różni od prywatnego przedsiębiorstwa, że jeśli w normalnej firmie źle się dzieje, wkracza właściciel. A w przypadku kopalni (minus Bogdanka i Silesia) jest nim państwo. Ono jednak nie bardzo się interesowało tym interesem. – Przyjeżdżał wicepremier Pawlak, my mu mówimy o problemach, a on, że najważniejsze, aby ludzie się nie burzyli – opowiada jeden z pracowników KW. Inna sprawa, że z Pawlakiem jeszcze się to węglowe towarzystwo liczyło. Natomiast Piechocińskiego mają gdzieś. – Nie ma zielonego pojęcia, nie słucha, nie interesuje się, taki plastuś – ocenia jeden z górników. Wkurzył ich strasznie, jak na jednym ze spotkań, kiedy chcieli mu wyłożyć argumenty i żale, zaczął opowiadać, jak mało ważne jest górnictwo, i że cała nadzieja Polski leży w świnoujskim gazoporcie. Więc faceta olali.
Adam Gorczanów, prezes Izby Gospodarczej Sprzedawców Węgla, tłumaczy, że wobec braku dobrego zarządzania, nadzoru właścicielskiego, planowania perspektywicznego, polskie górnictwo weszło w świat gospodarki rynkowej nieprzygotowane. W 2003 r. w Polsce był jeszcze zamknięty, odgórnie regulowany rynek. Absolutny brak bodźców, żeby się restrukturyzować i ciąć koszty. Kiedy się otworzyliśmy na świat, nie potrafiliśmy sprostać konkurencyjnej walce. A kiedy po akcesji do UE zniknęły granice, staliśmy się łakomym i, co tu dużo mówić, łatwym kąskiem dla światowych eksporterów. – Rosjanie mają tani gaz, na nim opierają swoją gospodarkę – wyjaśnia Gorczanów. Dlatego zaczęli rozbudowywać swój potencjał węglowy, żeby nas zalać i wykończyć.
Przykładów na złe zarządzanie można znaleźć wiele. Jak ten, że kiedy w latach 2007–2008, choćby z powodu skoku gospodarczego Chin, zapotrzebowanie na węgiel i jego ceny wzrosły, nie potrafiliśmy zdyskontować tej sytuacji. Odłożyć na niezbędne inwestycje.
Albo rok 2012: mieliśmy w Polsce UEFA Euro, trzeba było dbać o rynek krajowy, a w pierwszych miesiącach roku była ostra zima, termometry pokazywały poniżej –30. Więc żeby nie było draki, węgiel szedł do ogrzewania domów, po cenach niższych, niż można było go sprzedać na świecie. Potrzeba chwili, więc zmniejszaliśmy sprzedaż za granicą. A na nasze miejsce wchodzili inni. Obudziliśmy się z ręką w nocniku: straciliśmy odbiorców, a nie było pomysłu, w jaki sposób ich odzyskać. Receptą na uzdrowienie sytuacji było dalsze zmniejszanie wydobycia. To podnosiło koszty i zmniejszało rentowność.

Polska marka

Gorczanów z co mądrzejszymi kolegami przekonywali zarządy spółek, także Kompanii, do zaangażowania się w marketing, aktywną sprzedaż, walkę. Proponowali, by promować na świecie brand "Polski węgiel", wydawać certyfikaty jakościowe kopalniom – tak jak to się robi na świecie. Ściana niezrozumienia i niechęci. Pomysł na uzdrowienie sytuacji był ten sam: trzeba mniej wydobywać.
Polska ma ogromne zasoby – największe na kontynencie. To wielki, niewykorzystany potencjał. Zwłaszcza że produkcja energii elektrycznej i ciepła jest i będzie jeszcze przez lata uzależniona od węgla – niezależnie od grymasów ekologów i naszych konkurentów. Powinniśmy to bogactwo chronić, nawet w czasach dekoniunktury. Ale brakuje nam spójnego myślenia o bezpieczeństwie energetycznym. Ceny węgla na światowych rynkach skaczą – nie można się spodziewać, że będą stałe. Ale zapotrzebowanie na ten surowiec jest stabilne. Europa wypala ok. 280 mln ton rocznie, z czego 190 mln ton importuje.
Niestety, brak u nas myślenia wyprzedzającego. Każda zmiana w sektorze elektroenergetyki odbija się na górnictwie. Przykład: świetnie, że elektrownia w Bełchatowie oddaje nowoczesny, oszczędny blok energetyczny, ale powoduje to spadek sprzedaży o 2 mln ton węgla rocznie. Trzeba było uwzględnić to w planach, zastanowić się, co zrobić z nadwyżką. Ale państwo śpi. Kolejna sprawa: uwolniliśmy rynek energii. Firmy energetyczne, jeśli mogą kupić za psie pieniądze nadwyżki z rynków europejskich, chętnie to zrobią. Jeśli w Danii wiatr powieje bardziej niż zwykle, skupujemy. Niemcy mieli słoneczne lato – kupowaliśmy. I z eksportera węgla, z eksportera energii, staliśmy się importerem. Nie ma to nic wspólnego z wolnym rynkiem, gdyż odnawialne źródła energii są subwencjonowane.
Lekarstwo wydawałoby się proste: planujemy. W tym roku tyle i tyle energii bierzemy z węgla, tyle i tyle z OZE, importujemy taką wartość... Kopalnie mogłyby się dostosować, powoli zmniejszać zatrudnienie. A jeśli państwo nie jest w stanie planować podstawowych rzeczy – niech się zrzeknie praw właścicielskich. I niech pozwoli, aby rozstrzygał rynek, a nie interesy kolesi.

Miliony na marne

Teraz gasimy pożar budżetowy, więc chcemy zamknąć parę kopalni. Ale kopalnia to nie budka z warzywami. I nie chodzi o wielkie sumy z tytułu osłon socjalnych dla zwolnionych czy wydatki na pomoc socjalną w zrujnowanych społecznie powiatach. Na utrzymanie zamkniętych kopalni nadal trzeba będzie przeznaczać miliony, nie można tak po prostu zasypać szybów. Kopalnie to labirynt połączonych korytarzy, oddychających tym samym powietrzem, mających ten sam krwiobieg systemów odprowadzających wodę etc. No i zamykając te kopalnie, wrzucamy w błoto setki milionów złotych zainwestowanych tam w ciągu paru lat, aby podnieść rentowność. Np. w Brzeszczach zbudowano najnowocześniejszą w UE stację do wychwytywania metanu i przetwarzania go na energię. W innych zakładach kupiliśmy nowe kombajny, obudowy, kolejki... Część tego sprzętu można zdemontować, ale większość nakładów zostanie pod ziemią.
Kolorz mówi, że zaproponował premier Kopacz podczas tych długich, męczących negocjacji, prosty interes: nie wyrzucajcie tych 2,5 mld zł na działania osłonowe, dajcie nam gotówkę, a założymy spółkę pracowniczą i uratujemy nasze miejsca pracy. I jeszcze zarobimy. Pani premier się uśmiechnęła i nic nie odpowiedziała.
Czasem załogi kopalniane lepiej czują ten węglowy rynek, ogarniają zapotrzebowanie i szanse niż politycy.
Najlepiej dziś prosperujące w Polsce kopalnie są prywatne. Bogdanka i Silesia (tutaj inwestora znaleźli po dramatycznych poszukiwaniach i wydaniu własnych pieniędzy sami górnicy) także były przeznaczone na szafot. Jako nierentowne. Bogdanka jest przykładem, jak wyjść z dołka na prowadzenie. Silesia jeszcze nie zarabia, ale – jak podnoszą jej czescy właściciele – chodzi nie o szybki zysk, ale najedzenie się małą łyżeczką. Zyski przyjdą w terminie przynajmniej dziesięcioletnim. Bo ceny węgla fluktuują.

Je...ć hajera

I jeszcze, co podnosi analityk branży węglowej (kolejny, który się boi mówić z nazwiska), nasi górnicy biją się, żeby pracować u Czechów. Niekoniecznie chodzi o zarobki. Bardziej o traktowanie ludzi. U nas obowiązuje zasada: Jebać hajera aż po spong. Oznacza to zarządzanie poprzez terror i krzyk. A hajer, czyli górnik, czyli ryl, jest takim samym pracownikiem jak każdy. I nie będzie się angażował w interes, którego sensu nie widzi.
Kolejna kwestia – konkurencja zagraniczna. O Rosji już pisałam, kolejnym krajem, któremu zależy na „wygaszeniu” polskich kopalń, są choćby Stany Zjednoczone. Przestawiły swoją gospodarkę na energię łupkową. Dotują fracht, aby pozbyć się węgla. A w Polsce nie bardzo się opłaca przewożenie urobku z południa na północ, bo PKP Cargo winduje taryfy przewozowe. Na Pomorzu taniej kupić węgiel np. australijski. Państwo ma w rękach różne narzędzia, ale z nich nie korzysta.

ZOBACZ TAKŻE: Doradca Kopacz: Zależy nam na porozumieniu, nie chcemy wariantu siłowego>>>

Mieć ciastko i zjeść ciastko – to odwieczny dylemat. My mamy suchary, zapleśniałe, którymi nie jesteśmy w stanie się pożywić. Państwo nie jest w stanie odpuścić górnictwa, ale nie ma idei, w jaki sposób na nim moglibyśmy skorzystać.
O, to będzie dobry przykład na inercję i głupotę rynkową. Parę lat temu w krajach UE rozwinął się rynek paliw kwalifikowanych – to ma związek z normami emisji CO2, ekologią i takimi tam. W każdym razie wzrósł popyt na piece na węgiel dający mniej toksycznych substancji, tzw. ekogroszek. Rynek zareagował. Także ten polski i dziś jesteśmy największym producentem i eksporterem pieców na to paliwo. Absolutny rynkowy hit – sprzedajemy tych urządzeń 47 proc. w skali UE. Liderzy. Ale do tych ekopieców potrzebny jest specjalny, zgranulowany węgiel. Polskie górnictwo mogłoby zalać Wspólnotę tym towarem. Ale nie, okazuje się, że się nie da, choć rentowność z ekogroszku jest kilkakrotnie wyższa niż ze sprzedaży normalnego węgla. Koncerny węglowe zostawiły temat, za to zarabiają pośrednicy. Przemielenie, zgranulowanie i zapakowanie takiego paliwa daje na starcie wzrost ceny o 54 proc. Oczywiście minus koszty, ale te są niewielkie.
Albo to: bardziej pożądany na rynku i dużo droższy jest węgiel gruby. W produkcji KW stanowi ok. 8 proc., za to daje ponad 20 proc. zysku.
Śląsk wrze i drga. Minęły dwa tygodnie 2015 r., w którym odbędą się podwójne wybory – prezydenckie i parlamentarne. Pytanie: dlaczego ekipa, która rządzi Polską od ośmiu lat, zdecydowała się na otwarcie tej linii frontu właśnie teraz? Można było kwestię górnictwa załatwić już dawno. Osoby zbliżone do rządu wywodzą, że pierwszą sprawą jest faktyczne zadłużenie Kompanii Węglowej i kłopoty z dopięciem się budżetu, ale drugą, nie mniej ważną, jest wypromowanie premier Ewy Kopacz jako silnej osoby, drugiej Margaret Thatcher, która ma jaja.
Tymczasem w podziemiach kopalnianych siedzi ze dwa tysiące górników. Nie wyjadą na powierzchnię dlatego, że ktoś im obieca lizaka. Demografia zrobiła swoje: od lat nie było przyjęć na kopalnie, ci faceci są po 40. Hajer z ponaddwudziestoletnim stażem nie pojedzie na zmywak do Anglii. Będzie siedział pod ziemią, bo do tego jest przyzwyczajony. I co dalej? No właśnie.