p
Cezary Michalski
O publicystyce politycznej Ernsta Jüngera
Wydane po raz pierwszy w Polsce zebrane pisma polityczne Ernsta Jüngera (Ernst Jünger, "Publicystyka polityczna 1919 - 1936") to wielka i udana praca filologiczna. Porywające w lekturze polskie przekłady tekstów świetnego pisarza i jednego z czołowych przedstawicieli niemieckiej rewolucji konserwatywnej uzupełnione zostały żmudną pracą bibliograficzną i interpretacyjną w wykonaniu profesora wrocławskiej germanistyki Wojciecha Kunickiego oraz grupy jego przyjaciół i uczniów. Co więcej, ta książka stanowi jedynie kolejny etap ich imponującej pracy nad przyswajaniem polskiej kulturze dorobku niemieckiej rewolucji konserwatywnej. Wcześniej otrzymaliśmy już m.in. antologię jej tekstów programowych ("Rewolucja konserwatywna w Niemczech 1918 - 1933., wyb. i oprac. Wojciech Kunicki), a także obszerne dzieło przedstawiające wpływ Ernsta Jüngera na polskich autorów (Wojciech Kunicki, Krzysztof Polechoński, "Polska recepcja Ernsta Jüngera 1930 - 1997").
Prace filologów z Wrocławia pokazują polskiemu czytelnikowi jedną z bardziej interesujących i tragicznych przygód europejskiej myśli - niemiecką rewolucję konserwatywną. Z pozoru zniknęła ona bez śladu w apokaliptycznym starciu trzech ideologii bez porównania bardziej masowych: komunizmu, faszyzmu i demokracji. W istocie jednak pozostaje ważnym, nawet jeśli ukrytym, nurtem zachodniego myślenia, świadectwem innej nowoczesności wywiedzionej raczej z Nietzschego niż Marksa czy Milla.
Wspominam o tym szerszym projekcie Kunickiego i jego przyjaciół, bo sposób, w jaki wydali pisma polityczne Jüngera, sprawia, że mamy do czynienia z książką prezentującą wyraziste i aktualne stanowisko ideowe. Na prezentowany tom składają się bowiem nie tylko teksty, które Jünger publikował w epoce Republiki Weimarskiej i w pierwszych latach rządów Hitlera. Towarzyszą im eseje Kunickiego, Waldemara Żarskiego i Tomasza Gabisia. Ten ostatni, redaktor naczelny nieistniejącego już pisma "Stańczyk", zawarł w swoim tekście nie tylko ciekawe uwagi biograficzne i interpretacyjne dotyczące Jüngera, ale zrekonstruował także Jüngerowskie stanowisko polityczne, przeciwstawiając je liberalnej demokracji, związanemu z nią modelowi społeczeństwa i wizji jednostki. Podobną funkcję pełnią poświęcone niemieckiej rewolucji konserwatywnej teksty Kunickiego, nie tylko te będące dodatkiem do jego prac przekładowych, ale także te publikowane w "Stańczyku" czy krakowskich "Arcanach". Projekt prezentowania polskiemu czytelnikowi dorobku niemieckiej rewolucji konserwatywnej nie jest zatem wyłącznie projektem z obszaru germanistyki, historii literatury czy nawet historii idei. Grupa filologów i historyków idei z Wrocławia rzuciła wyzwanie nowoczesności liberalnej. Nie w imię jakiejś przednowoczesnej utopii, ale po prostu w imię innego projektu nowoczesności, który myśliciele i pisarze niemieckiej rewolucji konserwatywnej zdefiniowali chyba najbardziej precyzyjnie. Oddając zatem pełen szacunek imponującej pracy filologicznej Kunickiego i jego przyjaciół, chciałbym powiedzieć kilka słów właśnie o tym projekcie ideowym. I podjąć z nim polemikę.
Totalna mobilizacja i społeczeństwo cywilne
Rozpoczynając polemikę z projektem rewolucji konserwatywnej, można zacząć od opowieści o pewnym błędzie przekładowym, który, odsłaniając zupełnie trafną intuicję językową, pomoże nam zrozumieć konflikt między bliską Jüngerowi ideą totalnej mobilizacji a liberalną wizją jednostki, społeczeństwa i polityki. Otóż kluczowy dla współczesnego liberalizmu termin "społeczeństwo obywatelskie" czasami przekładano w Polsce - szczególnie w na wpół amatorskich drugoobiegowych wydaniach esejów i publicystyki politycznej - jako "społeczeństwo cywilne", co było oczywiście kalką angielskiego "civil society". Ten błąd translatorski wyjątkowo dobrze oddaje jednak konflikt, który chcemy tutaj przedstawić. Otóż społeczeństwo obywatelskie na gruncie liberalizmu coraz wyraźniej definiowało się jako społeczeństwo cywilne i społeczeństwo cywilów przeciwstawiające się rozumieniu polityki jako powszechnej mobilizacji nieprzestrzegającej podziału na to, co polityczne i prywatne, na to, co politycznie zmobilizowane i na to, co podczas naszych politycznych wojen o dominację powinniśmy pozostawić w spokoju. Obywatel w tradycji liberalnej był mniej zmobilizowany, mniej aktywny, mniej czujny wobec ideologicznych kontekstów. Pozostawał cywilem bardziej niż w pewnych odmianach tradycji republikańskiej, nacjonalistycznej czy lewicowej. Bronisław Łagowski w jednym ze szkiców z tomu "Liberalna kontrrewolucja" opisał fenomen skutecznej mobilizacji narodu podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Oto przy dźwiękach Marsylianki, w jej dynamicznym marszowym rytmie, naród stawał się armią bardziej zdeterminowaną, bardziej fanatyczną, a co najważniejsze - o wiele liczniejszą niż armie najemne okolicznych monarchów, co na ładne dwie dekady zapewniło zmobilizowanym politycznie i militarnie Francuzom władzę nad Europą i jej anachronicznymi cywilnymi społeczeństwami.
Później oczywiście zasada totalnej mobilizacji zaczęła się szerzyć niczym zaraza i u progu XX wieku europejskie narody były już myślowo i instytucjonalnie przygotowane do tego, co w istocie okazało się końcem Europy jako suwerena i lidera globalizacji. Masowe wojny i masowe rewolucje XX wieku zniszczyły nasz kontynent i ostatecznie uczyniły liderem globalizacji niezniszczoną przez bratobójcze wojny i rewolucje Amerykę. Wiek masowych ideologii i masowej mobilizacji okazał się katastrofą cywilizacyjną porównywalną do wojen peloponeskich, które zniszczyły i wydały świat helleński w ręce Macedończyków i Rzymian.
Ernst Jünger był ofiarą tej europejskiej katastrofy, bo do życia i pisania przebudził się w okopach I wojny światowej, wraz z całym pokoleniem Niemców, które później w większości odrzuciło cywilny projekt Republiki Weimarskiej i dało się zmobilizować powtórnie - najpierw przez polityczny nacjonalizm i komunizm, a później przez nazizm. Jünger został przez I wojnę światową ukształtowany w zupełnie inny sposób niż jego rówieśnik i towarzysz broni Erich Maria Remarque, który po wyjściu z tych samych okopów stał się bezkompromisowym obrońcą życia cywilnego i krytykiem wszystkich form mobilizacji politycznej, ideologicznej czy militarnej.
Wspominam o Remarque'u, bo zarówno dla Ernsta Jüngera, jak i dla towarzyszących mu Kunickiego czy Gabisia - pacyfiści, zwolennicy politycznej demobilizacji liberalnych społeczeństw i obrońcy społeczeństwa cywilnego są głównymi przeciwnikami. Dla Jüngera, politycznego nacjonalisty i rewolucyjnego konserwatysty, wrogiem politycznym w podstawowym sensie tego słowa nie jest komunizm czy bolszewizm. Jünger widzi w komunizmie naturalnego sojusznika w walce z cywilnym społeczeństwem mieszczańskim. Uważa bolszewizm za drugi obok nacjonalizmu filar wymarzonej przez niego politycznej rewolucji i mobilizacji. Natomiast fundamentalnym politycznym wrogiem jest dla niego liberalizm jako ideologia mieszczańskiego społeczeństwa cywilnego, społeczeństwa jednostek niezmobilizowanych politycznie, ideologicznie i militarnie.
Co ciekawe, rewolucyjny konserwatysta Jünger nie atakuje liberalizmu jako ideologii nazbyt nowoczesnej, niszczącej więzy tradycji i wspólnoty, lecz jako ideologię anachroniczną. Wizja Metropolis z filmu Fritza Langa, wizja robotniczych i żołnierskich mas z filmów Eisensteina, rozwój techniki, taśma produkcyjna w zakładach Forda, masowa produkcja i konsumpcja zastępujące poczciwe mieszczańskie rękodzieło - to wszystko składa się na pejzażowe i muzyczne tło ("takt epoki maszyn"), na którym Jünger rozwija własną doktrynę totalnej mobilizacji jako istoty nowoczesności rewolucyjnej, w porównaniu z którą nowoczesność liberalna, skupiona na wolności i szczęściu jednostki, jest już ponoć wizją anachroniczną i przezwyciężoną.
Jünger i kwestia żydowska
W tym miejscu warto się zastanowić nie tylko nad antyliberalizmem, ale także nad antysemityzmem Jüngera. Wojciech Kunicki we wstępie do książki broni Jüngera przed tym zarzutem, przypominając o żydowskich przyjaciołach pisarza (o jednym z nich, Valerium Marcu, autorze "Scharnhorsta", Jünger napisze do brata, że jego dzieła są dowodem na to, iż "Żyd aktywnie uczy się języka XX stulecia"). Kunicki tłumaczy także, iż stosunek Jüngera do Żydów należy umieścić w kontekście "antyżydowskiego afektu romantyków niemieckich, którzy łączyli filistra z Żydem".
Istotnie, antysemityzm Jüngera jest antysemityzmem politycznym i kulturowym, a nie etnicznym czy pseudonaturalistycznym a` la Adolf Hitler. Można powiedzieć, że o ile w "Mein Kampf" Hitler mówi z niechęcią o liberalizmie, by zaatakować Żydów, to Jünger mówi z niechęcią o Żydach, by zaatakować liberalizm. Tyle że antysemityzm polityczny i kulturowy w praktyce dzieli od antysemityzmu etnicznego naprawdę wątła granica - ów "zaledwie" polityczny i kulturowy "antyżydowski afekt" pozwala Jüngerowi sformułować w kluczowym tekście "Nacjonalizm i kwestia żydowska" kompromitujące (i to nie tylko, jak pisze Kunicki, "jeśli czytamy je z perspektywy Shoah") zdanie: "Żyd w Niemczech ma do wyboru albo być Żydem, albo nie być w ogóle". W tym samym tekście, kluczowym dla zrozumienia antysemityzmu Jüngera, możemy także przeczytać, że "Żyd nie jest ojcem, ale synem liberalizmu (...) Aby móc stać się groźnym, zarażającym, niszczącym, konieczny był przede wszystkim nowy stan, który umożliwił jego istnienie w nowej formie, a mianowicie w formie Żyda cywilizacyjnego. Ten stan został stworzony przez liberalizm na skutek deklaracji niepodległości intelektu, a nie zakończy go żadne inne wydarzenie, jak tylko kompletne bankructwo liberalizmu. (...) Żyd cywilizacyjny wczepia się w swojej masie w liberalizm, któremu zawdzięcza nie mniej niż wszystko. Najsubtelniejsza i najzręczniejsza działalność cywilizacyjnego Żyda zasadza się na nieustannym uzasadnianiu sądu, iż właściwie Żydów nie ma - w każdej żydowskiej teorii o istotnym znaczeniu wyśledzić będzie można to zdanie".
Zatem fundamentalnym przeciwnikiem totalnie zmobilizowanego politycznie niemieckiego nacjonalisty istotnie nie jest Żyd zamknięty w getcie, Żyd pozwalający się łatwo wyodrębnić i oddzielić od niemieckiej wspólnoty narodowej, ale Żyd dążący do asymilacji, Żyd liberał, w istocie pełen hipokryzji cywil usiłujący uniknąć mobilizacji w szeregach własnego narodu przeciwstawionego innemu zmobilizowanemu narodowi. Jak wielu radykalnych prawicowców Jünger akceptuje syjonizm, własną żydowską wersję nowoczesnego nacjonalizmu, ale liberalna idea asymilacji wydaje mu się godna absolutnej pogardy. O Żydach dążących do asymilacji będzie pisał używając zbitek z Otto Weiningera (skądinąd Żyda, który uwewnętrznił kategorie niemieckiego antysemityzmu) jako o istotach nietwórczych, podszywających się, biernych, słabych, zdradzieckich, zakładających maski...
Jünger nie jest nazistą ani się nim nie stanie, jednak jego pisma potwierdzają w sposób bardzo wyrazisty i bynajmniej niebudzący sympatii dla autora "Promieniowań" tezę Gerschoma Scholema o gigantycznej katastrofie, jaką zakończył się najbardziej ambitny projekt asymilacyjny - próba stania się przez Żydów prawdziwymi i zwyczajnymi Niemcami. Idea politycznej mobilizacji narodu okazała się silniejsza od bardziej uniwersalnego liberalnego projektu. A jedynie na gruncie tego ostatniego asymilacja była w ogóle możliwa.
Wojna jako narkotyk
Europejska apokalipsa masowych wojen i rewolucji uzależniła od siebie Jüngera estetycznie i egzystencjalnie. Drobne przystanki na drodze do ostatecznej zagłady mieszczańskiej Europy, w rodzaju Republiki Weimarskiej czy nieudolnej Ligi Narodów, wydawały mu się odraczaniem tego, co nieuniknione i fascynujące - politycznego Armagedonu. Jünger traktuje z bezgraniczną pogardą "demoliberałów" pracujących - przyznajmy, z żałosną czasami nieskutecznością - nad odraczaniem zagłady kontynentu. Fascynacja wojną, która z najważniejszego "pokoleniowego" przeżycia stanie się dla Jüngera obsesją, uczyni z niego typowego reprezentanta tradycji alternatywnej i polemicznej wobec liberalnej, zachodniej nowoczesności. Tradycji, która nie zaczyna się bynajmniej ani nie kończy na niemieckiej rewolucji konserwatywnej.
Nie tylko bowiem liberalizm, ale w istocie cały nowoczesny Zachód ukonstytuował się na odrzuceniu owej fascynacji wojną. Nawet tak brutalny i realistyczny w swoim opisie natury ludzkiej myśliciel jak Hobbes uważał stan pokoju społecznego za naczelny cel polityki i polityczności. W permanentnej wojnie dostrzegał nie oznakę arystokratycznej doskonałości (jak Nietzsche czy Jünger), ale najbardziej podły stan natury, z którego człowiek usiłuje się wyzwolić za pomocą środków politycznych. Oczywiście Hobbes w sposób pozbawiony złudzeń przypomina, że chcąc zapewnić sobie i swoim poddanym pokój polityczny, suweren powinien być nieustająco przygotowany do wojny. Jednak wojna nie była w tej tradycji celem samym w sobie, przedmiotem chorobliwej fascynacji. Pozostawała wyłącznie jednym ze środków służących osiągnięciu pokoju, który z kolei nie jest oznaką dekadencji, lecz godnym szacunku celem polityki.
Dopiero po Nietzschem i jego specyficznej estetycznej teorii polityki wojna staje się celem samym w sobie, a pokój zostaje uznany przez najbardziej subtelnych teoretyków za stan dekadencji, który zabija człowieczeństwo. W ciągłym napięciu między nadczłowiekiem i zwierzęciem pokój ma uosabiać stan zwierzęcego zadowolenia i drzemki. Oczyszczona z "mieszczańskiej hipokryzji" przemoc, dominacja, konflikt stają się nieustającym przedmiotem fascynacji ze strony francuskich czy niemieckich dekadentów, do których (choćby po to, by zdenerwować Kunickiego i Gabisia) muszę zaliczyć także Ernsta Jüngera z jego manieryczną, powracającą w niemal każdym politycznym tekście pogardą dla "mieszczańskiego pacyfizmu Republiki Weimarskiej".
Wbrew bowiem temu, co Jünger skanduje z monotonną powtarzalnością w swoich politycznych tekstach z lat 20., Weimar nie jest żałosny i słaby dlatego, że pragnie mieszczańskiego pokoju. Weimar to katastrofa właśnie dlatego, że nie ma wystarczającej siły, by zagwarantować mieszczański pokój. Jego zdelegitymizowane przez klęskę 1918 roku instytucje polityczne nie są w stanie wyodrębnić i ochronić przed fanatykami estetyzującymi (w rodzaju Jüngera), ale przede wszystkim przed fanatykami masowej polityki, takimi jak niemieccy komuniści czy naziści, silnego obszaru stabilnej prywatności. Instytucje Republiki Weimarskiej są zbyt słabe, by obronić cywilny obszar społeczeństwa przed polityczną mobilizacją. Nawet kiedy minie już pierwszy okres lewicowych i prawicowych rewolt i puczów, armie bojówkarzy nadal wypełniają ulice, werbują młodych weimarczyków, a zwycięstwo jednej z tych armii stanie się początkiem powszechnej politycznej mobilizacji narodu niemieckiego.
W tej ostatniej, najskuteczniejszej, nazistowskiej mobilizacji Jünger nie będzie już brał aktywnego udziału, nie będzie jej namaszczał swoim pełnym ekspresji stylem. Postawiony oko w oko z monstrualną realizacją swojego ideału, tym razem sam będzie próbował uciec w pogardzany przez siebie wcześniej obszar prywatności, zatęskni za autonomią literatury. Jako zblazowany kapitan Wehrmachtu w okupacyjnym garnizonie Paryża będzie opisywał w swoich dziennikach narastający dystans wobec brutalności i wulgarności nazizmu, czyli rzeczywistej totalnej mobilizacji. Tym razem jednak sam wykaże się gigantyczną hipokryzją, której jakoś nie zauważają jego wrocławscy wydawcy i wielbiciele biorący za dobrą monetę "dumne estetyczne wygnanie". Bo oto Jünger, w istocie żałosny mieszczański esteta, boi się stanąć na czele jednego z batalionów, gdy apokalipsa mieszczaństwa rzeczywiście się już dokonuje. A zdumienie, że owe zmobilizowane marszbataliony nie składają się z subtelnych nacjonalistycznych eseistów, witalistycznych filozofów czy poetów, ale z urabianego prymitywną propagandą i ożywianego wulgarnym resentymentem motłochu, raczej demaskuje Jüngera jako żałosnego inteligenckiego naiwniaka, niż jest dowodem na jego nadzwyczajną intelektualną czujność (jak chcieliby ten epizod przedstawiać Kunicki czy Gabiś).
Totalna mobilizacja jako banał
Liberalizm podkreślał odrębność sfery politycznej, sfery politycznego konfliktu od sfery prywatnej, która pozostaje sferą niejako "cywilną". Jego teoretycy, od Locke'a czy twórców ekonomii klasycznej aż po Karla Poppera, z wielką determinacją próbowali bronić autonomii działalności gospodarczej, nauk ścisłych czy literatury przed "ideologizacją". Dzisiejsza lewica, a także dzisiejszy neokonserwatyzm rozwijają się jednak na nowej mapie zdefiniowanej przez dwóch myślicieli reprezentujących dwa z pozoru przeciwstawne bieguny ideologiczne: Antonia Gramsciego i Carla Schmitta. Gramsci w swej mocno paranoicznej, stworzonej w faszystowskim więzieniu teorii hegemonii twierdził, że nie istnieją jakiekolwiek sfery życia społecznego czy życia jednostki, które dałoby się usunąć z ideologicznego i politycznego pola walki. Nie tylko tzw. swobody jednostki, ale sama jej tożsamość są produktem społecznym, a zatem wytworem hegemonii ideologicznej, która panuje w danej epoce. Rewolucyjna walka o zmianę hegemonii ideologicznej - np. z liberalnej na lewicową - musi się odbywać nie tylko w parlamencie, ale także w rodzinach, kościołach czy w jury literackich nagród. Mniej więcej w tym samym czasie co Gramsci po drugiej stronie Alp pracował Carl Schmitt, także obalając liberalne przekonanie o możliwości wyodrębnienia obszarów cywilnych, do których polityczny konflikt oparty na przeciwstawieniu wróg - przyjaciel nie miałby dostępu. Bardzo precyzyjnie zdefiniował zasadę polityczności, konfliktu wróg - przyjaciel, która opisuje całą sferę ludzkich zachowań.
Dzisiejsza radykalna lewica intelektualna - Slavoj Zizek, Ernesto Laclau, Chantal Mouffe - pracuje na specyficznym styku koncepcji Gramsciego i Schmitta. W wydanym niedawno pod patronatem Krytyki Politycznej dawnym manifeście programowym Mouffe i Laclau "Hegemonii i strategii socjalistycznej" bije w oczy pierwszeństwo polityczności nad naukowym opisem, pierwszeństwo politycznej mobilizacji nad społeczną czy ekonomiczną diagnozą. Autorzy nie ukrywają, że trzeba wymyślić jakąś poręczną socjologię i filozofię polityczną jedynie po to, by umożliwiły one ukonstytuowanie politycznej lewicy w starciu z polityczną prawicą. To już nie lewicowość, lecz nihilizm - podobnie jak nihilizmem jest późny neokonserwatyzm ze swoimi komórkami macierzystymi, zygotami, swoimi starcami w śpiączce przypiętymi do ultranowoczesnych instrumentów medycznych bronionymi przed lewicą usiłującą dokonać na nich eutanazji - też zazwyczaj raczej w imię polityczności niż ludzkiego współczucia.
Ta totalna polityczna mobilizacja pozwala zaistnieć na scenie politycznej zarówno nowej lewicy, jak też polskim prawicowym radykałom czy ich amerykańskim prekursorom i odpowiednikom. Problem w tym, że liberalizm nie odpowiedział teoretycznie na ten współczesny triumf zasady totalnej mobilizacji. Przeciwnie, sami liberałowie dawno już dali się wciągnąć w totalny konflikt po stronie lewicowej lub prawicowej. Przy czym lewicowi liberałowie akceptują nie tylko ideały emancypacji społecznej i obyczajowej - co jeszcze byłoby zgodne z naturą liberalizmu, tak jak została ona uzupełniona przez Milla. Stephen Holmes czy Andrzej Szahaj zazdroszczą dzisiaj skrajnej lewicy także jej konstruktywizmu. Chcieliby już nie tylko bronić liberalnych wolności, ale także "wychowywać" ludzi do liberalizmu, zmieniając im język, stosując poprawnościowe cenzury, upolityczniając literaturę, historię, filozofię przez wyodrębnienie z niej "nurtów antyliberalnych" i podjęcie z nimi politycznej walki. Inni liberałowie, bardziej konserwatywni (w Polsce najlepiej ilustruje to zjawisko ewolucja ideowa Ryszarda Legutki), z hasłami "Nie lubię liberalizmu!" na ustach ruszyli do wojny, w ich rozumieniu oczywiście wyłącznie obronnej, z osaczającą ich zewsząd nowolewicową hegemonią. W tej walce na silnie upolitycznioną nową tożsamość gejowską odpowiada się równie upolitycznioną tożsamością wielodzietnej rodziny. Liczba dzieci i preferencje seksualne, czyli w sumie najbardziej prywatne wybory jednostki, stają się elementem politycznej mobilizacji. Nie inaczej dzieje się z religią.
Na tym tle Ernst Jünger nie jest już żadnym samotnym kontestatorem, który przeciwstawia swoją oryginalną ideę totalnej mobilizacji wszechobecnemu banałowi liberalnej wolności, prywatności i życia cywilnego. Przeciwnie, to on jest dzisiaj jednym z wielu piewców banału powszechnego upolitycznienia.
Rewolucja konserwatywna jako dekadencja
Po wojnie jednym z ulubionych pisarzy Ernsta Jüngera stał się Henry Miller. Ten amerykański prozaik, w Polsce znany prawie wyłącznie ze swoich odważnych erotycznych powieści, miał jednak także gigantyczne ambicje krytyka kultury i ideologa. I to właśnie ten wymiar jego twórczości zwrócił uwagę Ernsta Jüngera. We fragmencie powojennej korespondencji z Carlem Schmittem, przypomnianym zresztą przez Kunickiego w "Arcanach", Jünger z pasją zachwala Millera, w którym widzi ukrytego i skutecznego sojusznika "konserwatywnych rewolucjonistów" w walce z dekadencją liberalnego Zachodu. Podążmy śladem tej fascynacji. Przypomnijmy najważniejszy antyliberalny manifest Millera "Klimatyzowany koszmar" będący po części dziennikiem, a po części przesyconą ekshibicjonizmem autobiograficzną powieścią.
W jednym z pierwszych rozdziałów tej książki Henry Miller napełniony estetyczną odrazą na widok przemysłowego pejzażu okolic Pittsburgha porównuje go do "piekła, które przekracza wszelkie wyobrażenia Dantego". I pisze: "patrząc na to piekło, przyszła mi do głowy myśl, że u boku powinienem mieć Indianina, że powinienem podróżować z czerwonoskórym. Najchętniej widziałbym Seminola, który całe życie spędził pośród grząskich bagien Florydy. Wyobraźcie sobie nas, jak stoimy zadumani przed ohydnym ogromem jednej z hut stali, które rozsiane są wzdłuż linii kolejowej. Niemalże słyszę jego myśli: >>To właśnie po to odebraliście nam niewolników, zatruliście jadem nasze dusze?<<. Ciekawe, czy dałby się łatwo namówić na zmianę miejsc z jednym z naszych sumiennych robotników? Co dziś moglibyśmy mu obiecać, by dał się skusić? Używany samochód? Oświatę dla jego dzieci? Czysty, zdrowy żywot? Radio, telefon odkurzacz i inne zabawki produkowane ad infinitum?".
Miller wychwala dalej arystokratyczne cnoty dawnych wojowników. Pogardza amerykańskim życiem cywilnym, zdemobilizowanym, mieszczańskim, a już szczególnie gwałtownie szydzi z opieki zdrowotnej, jaką amerykański liberalizm mami swoich obywateli. Później jednak wojna w Europie się kończy i Miller wraca z Ameryki do Paryża, do swego bohemicznego życia. Podczas jednej z pijatyk spada z drabiny i ląduje w szklarni. Na wpół przytomny od wypitego alkoholu i przerażony krzyczy: "Nie chcę żadnych francuskich doktorów! Wykrwawiam się na śmierć!". I każe się natychmiast zawieźć do amerykańskiego szpitala.
Kompromitująca jest hipokryzja ludzi, którzy produkują nietzscheańskie dytyramby przeciwko liberalnej nowoczesności, a jednocześnie są od niej całkowicie uzależnieni. Tych wszystkich grubych, niezdarnych i obłożnie chorych piewców arystokratyzmu, fizycznego zdrowia i urody, których ich ulubieni Spartanie strąciliby natychmiast ze skały tarpejskiej i którzy żyją i piszą wyłącznie dzięki cywilnym cnotom i instytucjom liberalizmu. To nie są żadni rewolucjoniści, to jedynie pasażerowie na gapę liberalnej nowoczesności.
Podobną wątpliwość budzą we mnie poczciwi akademiccy archiwiści z wrocławskiej germanistyki czujący się archontami, kiedy przekładają - bardzo zresztą poprawnie i ze żmudną wiernością filologicznemu warsztatowi - Jüngera, opatrując go zaangażowanymi posłowiami. Poczciwie sobie fantazjują na łamach "Stańczyka" czy "Arcanów", czy jednak zaryzykowaliby własne codzienne życie w liberalnej nowoczesności, gdyby mieli wybrać pomiędzy nim a heroicznym stylem i frontowymi doświadczeniami Jüngera? Jakiego wyboru by dokonali? W sumie - pytanie jest retoryczne. Oni dokonali już tego wyboru. Żyją po cywilnemu. Jedynie gwoli niewinnej w istocie rozrywki karmią siebie i innych militarnymi fantazjami, trochę jak dzieci spędzające długie godziny przed ekranem komputera przy jakiejś ulubionej krwawej grze. Jeśli oczywiście wcześniej odrobiły zadanie domowe... Mnie takie fantazje nie pociągają. Należę do narodu mobilizowanego i demobilizowanego przez ostatnie 300 lat, tracącego w tym czasie władzę i własność, rozpoczynającego swoje wojny obronne nad Dnieprem i na Dzikich Polach, a kończącego je w ruinach własnej stolicy. Także na większą część biografii mojego pokolenia składają się kolejne mobilizacje i demobilizacje. Wielu moich rówieśników, chłopców po czterdziestce, jeszcze dzisiaj daje się mobilizować pod hasłami politycznego katolicyzmu lub pustej treściowo polityki - w której zamiast racjonalnego cywilizacyjnego projektu proponuje się im nihilistyczną wizję żubra pędzącego przez bagna z obłędem w oczach ku kolejnej nieuniknionej katastrofie. Mnie pokój już nie odstręcza, nie uważam liberalnego, mieszczańskiego uspokojenia i nasycenia za dekadencję, wręcz przeciwnie - widzę w nim odważny i wymagający projekt, którego Polakom nigdy nie udawało się zrealizować. I nie tęsknię do maniakalnie opiewanej przez Jüngera politycznej apokalipsy, bo bardzo długo była ona moją codziennością. Wolałbym raczej pracować nad jej odroczeniem.
Zblazowany major Wehrmachtu spisuje swój paryski dziennik
Jünger, choć flirtował z nazistami, nigdy nie stał się piewcą Hitlera - zauważa Michalski. Czy nie pozwolił mu na to wyrafinowany zmysł estetyczny? Czy rozczarował go prymitywizm brunatnej rewolucji? Trudno to dziś stwierdzić, ale faktem jest, że ten wróg mieszczańskiej prywatności w pewnym momencie rozpaczliwie zapragnął ucieczki w świat całkowicie prywatnych doznań. "W tej ostatniej, najskuteczniejszej, nazistowskiej mobilizacji Jünger nie będzie już brał aktywnego udziału, nie będzie jej namaszczał swoim pełnym ekspresji stylem. Postawiony oko w oko z monstrualną realizacją swojego ideału tym razem sam będzie próbował uciec w pogardzany przez siebie wcześniej obszar prywatności, zatęskni za autonomią literatury. Jako zblazowany kapitan Wehrmachtu w okupacyjnym garnizonie Paryża będzie opisywał w swoich dziennikach narastający dystans wobec brutalności i wulgarności nazizmu, czyli rzeczywistej totalnej mobilizacji".
Dlaczego liberałów pociąga polityczny fanatyzm
Współczesnemu liberalizmowi - twierdzi Michalski - wciąż brakuje siły, by przekonująco przeciwstawić się politycznym fanatykom z lewa i z prawa. Co więcej, liberałowie zdają się owym fanatykom zazdrościć siły i determinacji. Czasem też próbują niestety ich naśladować... "Liberalizm nie odpowiedział teoretycznie na współczesny triumf zasady totalnej mobilizacji. Przeciwnie, sami liberałowie dawno już dali się wciągnąć w totalny konflikt po stronie lewicowej lub prawicowej. Przy czym lewicowi liberałowie akceptują nie tylko ideały emancypacji społecznej i obyczajowej. Stephen Holmes czy Andrzej Szahaj zazdroszczą dzisiaj skrajnej lewicy także jej konstruktywizmu. Chcieliby już nie tylko bronić liberalnych wolności, ale także wychowywać ludzi do liberalizmu, zmieniając im język, stosując poprawnościowe cenzury, upolityczniając literaturę, historię, filozofię przez wyodrębnienie z niej nurtów antyliberalnych i podjęcie z nimi politycznej walki".
Cezary Michalski