Znam parę osób, które uwielbiają stare rollsy za to, że – cytuję – "mają duszę". Ale, na Boga, jak może mieć duszę coś, co śmierdzi petem po cygarze, spróchniałym drewnem i starą wełnianą marynarką w połowie zjedzoną przez mole? Ja starych rollsów nie znoszę. Wyglądają jakby zaraz miały się rozpaść i – sądząc po tym, ile kosztują (używany egzemplarz z lat 70.–80. kupicie za 30 tys. zł) – zrobią to, zanim dojedziecie do najbliższego skrzyżowania. Stary RR jest spoko, pod warunkiem że macie 120 lat, szklane oko, sztuczną szczękę i codziennie wcieracie w siebie butelkę formaliny. Przyda się wam również dźwiękoszczelny garaż, bo w przeciwnym razie nie zmrużycie oka – całą noc słuchali będziecie, jak waszego klasyka zjada rdza na przemian z kornikami.
Jeśli mam być szczery, to nowe rollsy również – mówiąc dyplomatycznie – nie wzbudzały we mnie entuzjazmu. Uważałem, że Phantom jest po prostu publicznym wyznaniem w stylu: „Mam miliony i wielkie ego, ale nie mam gustu i muszę płacić za seks”. Auto wydawało mi się ostentacyjne jak spacer nago po placu Trzech Krzyży w samo południe. I nie potrafiłem zrozumieć, jak ktoś w ogóle może chcieć wydać 2–3 mln zł na coś tak szkaradnego, skoro za 1/3 tej kwoty możne mieć wypasionego po sufit Mercedesa klasy S czy wybornego Bentleya Flying Spur. Ale w tym tygodniu miałem okazję sam wsiąść do Phantoma i… Czy ktoś chciałby kupić po jednej nerce od wszystkich członków mojej rodziny?
Jazda największym z rolls-royce’ów nie przypomina absolutnie niczego, z czym dotychczas miałem do czynienia. Nawet jeżeli macie wspomnianego mercedesa czy bentleya, to przekraczając próg Phantoma, poczujecie się, jakbyście wchodzili do zupełnie innego świata. To, jak ten samochód izoluje was od tego, co dzieje się za 6-milimetrowymi szybami, jest wręcz szokujące. Nie słychać i nie czuć absolutnie nic – auto sprawia wrażenie, że unosi się nad jezdnią niczym latający dywan. Zastosowano tu aż 150 kg materiałów wygłuszających, a we wnętrzu nie ma nawet centymetra kwadratowego plastiku. Nawet wnętrze kieszeni bocznych w drzwiach wyłożono skórą. I to nie byle jaką – ściągana jest ze specjalnie hodowanych byków (bo krowy mają rozstępy), na specjalnej diecie, które nie mogły doświadczyć nawet ukąszenia komara. A prócz tego chromy, aluminium, naturalne drewno, szkło i kryształ. I dywaniki z najlepszej klasy wełny tak gęstej, że można zgubić w nich buty.
Reklama
Najbardziej niebywały jest jednak sposób, w jaki w tym aucie połączono klasykę z nowoczesnością. Pokrętła, nawiewy i cięgna do ich regulacji, przyciski, kierownica, deska rozdzielcza itd. – każdy element zachował charakter typowy dla dawnych rollsów. Sztuka nowoczesna pojawia się dopiero wtedy, gdy zaczynamy to wszystko naciskać. Wówczas okazuje się, że w drewnianych stoliczkach ukryto tablety, że auto ma kamerę termowizyjną, wyświetlacz przezierny na przedniej szybie, laserowe reflektory, lodówkę na szampana, a w podłokietniku – karafkę i dwie szklaneczki na coś mocniejszego. Nie wyobrażam sobie jednak uszczknąć w tym aucie choćby kropelki alkoholu. To zupełnie niepotrzebne, bo już na trzeźwo jazda nim całkowicie zawraca w głowie. Tak bardzo, że mój szofer ani razu nie przekroczył 100 km/h. Po prostu mu na to nie pozwoliłem (12-cylindrowy silnik o tradycyjnej dla marki pojemności 6,75 litra cały czas wykorzystywał tylko 5–10 proc. swojej mocy). Dlaczego? Bo to absolutnie jedyne na rynku auto, w którym kompletnie nieważne staje się to, o której dowiezie was do celu, ale jedynie to, w jaki sposób to zrobi. Nazwa Phantom (z ang. zjawa) idealnie oddaje charakter tego samochodu. Powoduje, że robicie wielkie oczy i otwieracie usta, ale nie jesteście w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. I już absolutnie nigdy nie zapomnicie tego, co przeżyliście.