Premierowi Wielkiej Brytanii Davidowi Cameronowi marzy się uczynienie z Londynu światowego centrum islamskich operacji finansowych. Publicznie przyznał to pod koniec października tego roku podczas Światowego Islamskiego Forum Ekonomicznego.
Plany premiera mogą się okazać realne, jeśli po kilku wiekach obojętności religijnej brytyjscy finansiści znów zaczną zwracać uwagę na kwestie teologiczne. Ale tym razem opanują nie niuanse doktryn chrześcijańskich, lecz wiedzę o interpretowaniu przez różne szkoły prawa muzułmańskiego tego, co zaleca Koran. Pionierskim krokiem ma być wyemitowanie w przyszłym roku przez brytyjskie ministerstwo skarbu obligacji o nazwie „sukuk” na sumę 200 mln funtów. Może je nabyć każdy szanujący się muzułmański inwestor, ponieważ przestrzegają one reguł szariatu i nie są oprocentowane. Ich wystawca podczas podpisywania umowy od razu zobowiązuje się, po jakiej cenie je wykupi. Wielka Brytania będzie więc pierwszym niemuzułmańskim państwem emitującym papiery wartościowe w zgodzie z islamem. Ponadto na londyńskiej giełdzie powstanie indeks zrzeszający firmy niełamiące zasad obowiązujących wyznawców Proroka. Pozwoli im to kupować akcje bez niebezpieczeństwa, że trafią np. na producentów papierosów, alkoholu lub hodowców świń.
Nagły przypływ troski londyńskich kapitalistów o dusze muzułmanów łatwo wytłumaczyć. Jedynie w krajach arabskich działa 160 banków ściśle stosujących się do reguł szariatu. Zgromadzone przez nie aktywa to ok. 2 bln dol., które wolno inwestować jedynie w to, na co pozwala Koran. Ten kapitał należy pomnożyć przez prywatne fortuny i pamiętać, że islamskie są nie tylko państwa arabskie. Uzyskany wynik wskazuje, iż w ślady Davida Camerona mogą wkrótce pójść inni przywódcy zachodniego świata. W czasach gdy kapitalizmowi brakuje kapitału, jak zwykle Bóg zyskuje na znaczeniu.

Chciwy wiecznie potępiony

Reklama
Dla jednego z największych greckich filozofów – Arystotelesa – sam pomysł, że obracanie kapitałem może przynosić dochód, zakrawał na sprzeczny z naturą. W dziele pt. „Polityka” określał rzemiosło lichwiarza mianem jednego z najbardziej godnych pogardy, ponieważ jego adepci ciągnęli zysk z samego pieniądza. A on „stworzony został do celów wymiany, a tymczasem przez pobieranie procentów sam się pomnaża” – ubolewał filozof. Starożytni Grecy wiele wycierpieli z powodu nadmiernie oprocentowanych pożyczek, które wpędziły w niewolę ogromną liczbę mieszkańców Aten. Kiedy bowiem dłużnik bankrutował, wierzyciel mógł go sprzedać wraz z całą rodziną. Podobnie egzekwowano zaległe należności w większości państw starożytnego świata. Czasami, jak w Republice Rzymskiej, próbowano tworzyć prawa chroniące zwykłych obywateli przed chciwością finansistów. Jednak nawet najbardziej ryzykowne inwestycje zawsze ściągały wystarczająco dużo naiwnych lub zdesperowanych osób pragnących podjąć ryzyko. Potem zaludniały one targi niewolników.
Nic dziwnego, że gdy rodziły się pierwsze religie monoteistyczne, drobiazgowo porządkujące świat wedle kryteriów tego, co dobre lub złe, zarabianie kosztem bliźnich osądzano bardzo surowo. Wchodzące w skład Starego Testamentu Księga Wyjścia oraz Księga Kapłańska potępiały lichwę jeszcze dość oględnie. Ale w Księdze Powtórzonego Prawa przekazano już jednoznacznie: „Nie będziesz żądał od brata swego odsetek z pieniędzy, żywności, ani odsetek z czegokolwiek, co pożycza się na procent”.
Takich zastrzeżeń Stary Testament nie czynił jednak wobec udzielania pożyczek przedstawicielom innych nacji. Żydzi wprawdzie uznawali się za naród wybrany przez Boga, jednak w praktyce najczęściej znajdowali się na wygnaniu lub pod czyjąś okupacją. Aby przetrwać, wykształcili silne poczucie solidarności grupowej, co oznaczało stosowanie innych standardów finansowych wobec swoich, a innych wobec obcych. Judaizm nakazywał nawet co siedem lat, przy okazji roku szabatowego, umarzać biednym współbraciom niedające się spłacić kredyty. O sprzedaniu innego Żyda w niewolę w ramach egzekucji zadłużenia nie mogło być mowy.
Te humanitarne zwyczaje na cały rodzaj ludzki zamierzali rozciągnąć chrześcijanie. Chrystus nie cenił sobie bogactw doczesnych ani też osób usilnie je gromadzących. W Ewangelii św. Marka swoim uczniom oświadczył: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego”. Choć potem dodał: „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe”. Wszelako bogacenie się nie mogło następować kosztem bliźniego. W Ewangelii św. Łukasza zapisano: „Jeżeli pożyczek użyczacie tym, od których spodziewacie się zwrotu, jakaż to dla was wdzięczność? I grzesznicy grzesznikom pożyczają, żeby tyleż samo otrzymać. Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając”. Brzmiało to bardziej jak zachęta do udzielania jałmużny, ale w późniejszych interpretacjach teologicznych uznano owe wersy za jednoznaczny zakaz ciągnięcia zysków z kredytów.
Jeszcze surowiej wypowiadał się w tym względzie Mahomet. W czasach, gdy rozpoczynał swoją działalność na Półwyspie Arabskim, błyskawicznie rozwijał się handel, co sprzyjało bogaceniu się lichwiarzy, kupców i plemiennych władców. Nierówności społeczne stawały się coraz boleśniejsze. Do problemu lichwy Koran odnosi się wielokrotnie. Obiecując: „Bóg zniweczy lichwę, pomnoży dawanie jałmużny” lub grożąc: „A to, co dajecie na lichwę, by powiększyło się kosztem majątku innych ludzi, powiększy się u Boga”. Teoretycznie prawowierny muzułmanin nie powinien mieć szansy zostania prawdziwym kapitalistą.

Wcielanie teorii w życie

Wśród wyznawców trzech wielkich religii monoteistycznych najlepszy punkt startu do bogacenia się mieli Żydzi. Poza tymi, którzy zaangażowali się w propagowanie chrześcijaństwa w całym antycznym świecie. Możliwość pobierania odsetek od użyczanego przez siebie kapitału niemal automatycznie określała ich rolę w wieloetnicznym społeczeństwie. Ludzie zawsze potrzebowali kredytu, lecz jedynie obietnica zysku skłaniała innych do jego udzielania. Od wczesnego średniowiecza – aż na kilka stuleci – profesję bankierską zdominowały osoby wyznania mojżeszowego. Proces ten nasilał się w miarę wprowadzania zakazów nabywania ziemi przez Żydów oraz zamykania im innych dróg awansu społecznego.
Pogardzający nimi chrześcijanie starali się odizolować od grzechu chciwości. Zabronić parania się lichwą wyznawcom Chrystusa usiłował już w 325 r. Sobór Nicejski, ale skończyło się na nierozstrzygniętym sporze teologicznym, jak interpretować Pismo Święte. Sto lat później do problemu powrócił papież Leon Wielki, zakazując duchownym pobierania odsetek od udzielonych kredytów. Pierwszy edykt zabraniający zajmowania się lichwą wszystkim chrześcijanom wydał cesarz Karol Wielki. Podobny dokument sporządził w 1139 r. Sobór Laterański II, a papież Eugeniusz III uściślił definicję tego, co można uznać za lichwę, i wedle jego orzeczenia następowała ona, gdy „kredytodawca korzysta z owoców zastawu”. Chrześcijanie pragnący zarabiać na obrocie gotówką mieli prawo czuć się osaczeni. Groziły im klątwy i ekskomuniki. Uznawany za największego myśliciela średniowiecza św. Tomasz z Akwinu pisał: „Brać lichwę za pożyczone pieniądze jest samo przez się grzechem, gdyż sprzedaje się to, czego się nie ma, a to jest oczywistym naruszeniem równości, na której polega sprawiedliwość”.

Jak ominąć Boga

Kiedy chrześcijanie pozbywali się ze swych szeregów osób zanadto przedsiębiorczych, a paranie się lichwą pozostawili w rękach znienawidzonych Żydów, muzułmanie powoli odkrywali, jak zarobić, a mimo to zostać zbawionym. Początkowo i oni pozostawiali bankierstwo w rękach żydowskich, ograniczając się do obłożenia specjalnymi podatkami wyznawców Jahwe. Ale przez Bliski Wschód i południe Afryki przechodziło zbyt wiele szlaków handlowych i obrót pieniądzem był tam zbyt ogromny, by nie wzbudzał pragnienia pomnożenia własnych fortun. Jako pierwsi sposób pozwalający ominąć wytyczne Koranu wymyślili w VIII w. hanafici. Tak nazywaną szkołę prawa muzułmańskiego założył zajmujący się wcześniej handlem brokatem perski kupiec Abu Hanifa. Doświadczenie zawodowe podpowiedziało mu genialne w swej prostocie rozwiązanie. Szukającemu kredytu klientowi pieniądze należało zaoferować w zamian za jakąś rzecz. Tak narodziła się murabaha, czyli fikcyjna sprzedaż. Kredytobiorca przychodził do bankiera i przynosił coś, co posiadał na własność. Potem wspólnie wyceniali przedmiot, zwykle nie wedle jego wartości rynkowej, lecz zgodnie z potrzebą kredytową. W umowie sprzedaży klient zobowiązywał się odkupić przedmiot po upływie dokładnie określonego czasu z pewną, wcześniej ustaloną marżą. Taka transakcja z punktu widzenia teologicznego okazywała się legalna, ponieważ nawet Prorok nie ośmielił się zabronić bliskowschodnim kupcom kupować towaru tanio, żeby go drożej sprzedać.
Wyłom poczyniony przez hanafitów ośmielił innych badaczy Koranu. Dopóki cywilizacja arabska przeżywała rozkwit, coraz śmielej starali się znajdować sposoby, jak zarabiać na pośredniczeniu w transakcjach gotówkowych, jednocześnie nie grzesząc. Kolejny wynalazek nosił nazwę mudaraba. Umowę zawierano między posiadaczem gotówki a osobą biorącą ją w zarządzanie – przeważnie bankierem. Obaj tworzyli spółkę, której zysk dzielono wedle takich proporcji, jakie wcześniej ustalono. Natomiast w razie strat ryzyko brał na siebie jedynie wpłacający. Menedżer po prostu niczego nie zarabiał. Musiał jednak działać w dobrej wierze i z pełnym zaangażowaniem, inaczej popełniał ciężki grzech. Tak zrodziły się pierwsze islamskie fundusze powiernicze. Powstawały też jeszcze musharakahy, czyli spółki zawiązywane między bankami a ich klientami na pewien czas w celu realizacji określonych zadań. Gotówkę wnosiły obie strony. Po zakończeniu inwestycji bank i klient dzielili się zyskiem zgodnie z ustaleniami zawartymi w umowie. Straty naliczano proporcjonalnie do wniesionego kapitału.

Zysk rodzi wyjątki od reguły

Gdy upłynęło pierwsze tysiąc lat istnienia chrześcijaństwa, okazało się, że interesy potrafią robić wszyscy, tylko nie wyznawcy Chrystusa. Wprawdzie oficjalnie ubóstwo było w cenie, ale codzienna praktyka jakoś temu zaprzeczała. Bardzo bolało to, że z powodu braku konkurencji żydowscy lichwiarze mogli narzucać wysokie stopy procentowe. Nienawidzono ich za to, co jeszcze podsycało niechęć mającą źródła w odmienności religijnej. Pogromy, zamknięcie Żydów w gettach, wygnanie ich z Anglii, Hiszpanii, Portugalii i wielu państw niemieckich nie rozwiązywało dylematu, jak zapewnić przepływ gotówki bez zarabiania na tym.
Ponoć z tą, zdawałoby się nierozwiązywalną, sprzecznością o mały włos poradziłby sobie Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa Świątyni Salomona. Na co dzień nazywani templariuszami braciszkowie znakomicie odnaleźli się jako bankierzy. Ich domy zakonne oferowały kupcom i rycerzom udającym się w dalekie podróże możliwość złożenia depozytu i wypłacenia jego równowartości w innej siedzibie templariuszy na podstawie papierowego świadectwa. Od swoich usług zakonnicy nie pobierali prowizji, podobnie jak nie naliczali procentów za udzielane królom i papieżom kredyty. A jednak prosperowali znakomicie. Aż do momentu, gdy ich bogactwa postanowił zagarnąć król Francji Filip IV Piękny. Zniszczenie zakonu przerwało jeden z ciekawszych eksperymentów ekonomicznych świata chrześcijańskiego.
Nie zatrzymało jednak przemian w podejściu do pieniądza. Istniejące w Europie państwa były coraz stabilniejsze, a to zapewniało bezpieczeństwo na drogach i ułatwiało rozwój handlu. Na północy zaczynały rozkwitać porty zrzeszone w Związku Hanzeatyckim. Podobnie działo się z miastami-państwami w Italii. Z kolei w Europie Wschodniej trwała wielka akcja kolonizacyjna i setki tysiące ludzi zakładały nowe osady. Wszystkie przedsięwzięcia gospodarcze potrzebowały kapitału, instytucji ułatwiających przepływ gotówki, a przede wszystkim kredytów. Skoro więc Kościół pozostawał nieugięty w swych dogmatach, chrześcijanom pozostawało zacząć czerpać wzorce od muzułmanów.
Najprostszym sposobem na sprokurowanie oprocentowanej pożyczki okazało się kupienie renty. Tak nazywano przekazanie komuś gotówki w zamian za prawo do jego ziemi. Dłużnik wedle umowy miał obowiązek odkupienia potem gruntów za tę samą cenę. Jednak nim to nastąpiło, nowy właściciel ciągnął cały zysk ze swego nabytku. Proceder ten wywołał oburzenie wielu teologów i duchownych, słusznie widzących w nim ukrytą lichwę. Ale w 1425 r. papież Marcin V orzekł jego całkowitą zgodność z zaleceniami Biblii. Postąpił dość roztropnie, skoro swymi antysemickimi kazaniami najpierw doprowadził do dwóch wielkich antyżydowskich pogromów w Wiecznym Mieście, a potem zabrał się do renowacji akweduktów, bazylik św. Pawła i św. Jana na Lateranie. Na co musiał zaciągnąć kredyt, podczas gdy nieopatrznie wyeliminował podstawowych kredytodawców. Jego następcy dopracowali wiele innych sposobów pozyskiwania gotówki, m.in. sprzedając odpusty (odpuszczenie grzechów za opłatą) lub – jak Sykstus IV – opodatkowując nierządnice.
Zajęcie się głów Kościoła biznesem podziałało inspirująco na zwykłych chrześcijan. Oprócz kupowania renty wynaleziono wiele innych sposobów udzielania oprocentowanych kredytów. Jednym z ciekawszych było wypłacanie przez dłużnika odszkodowania kredytodawcy za to, że ten, pożyczając gotówkę, nie mógł nią przez dłuższy okres dysponować. Inny polegał na celowym spóźnieniu się z oddaniem pieniędzy. Wówczas bankier zyskiwał prawo do naliczenia kary za niedotrzymanie umowy, co notabene zawierano w samej umowie. Choć najprostszym sposobem uiszczania odsetek bez narażenia się na oskarżenie o grzech chciwości okazywały się dobrowolne datki. Wdzięczny kredytobiorca po oddaniu długu okazywał na koniec lichwiarzowi wdzięczność w postaci dodatkowych monet. A gdyby jej nie okazał, mógłby zapomnieć o nowym kredycie.

Zarabiać to rzecz ludzka

Znamienne, że pierwsze średniowieczne banki z prawdziwego zdarzenia powstały w okresie, gdy papiestwo przeżywało coraz głębszy upadek moralny. Co więcej, narodziły się one we Włoszech. Nawet słowo „banco”, oznaczające ławę, za którą zasiadali ludzie zawodowo parający się obrotem gotówki, pochodzi z języka włoskiego. Początkowo osoby zajmujące się tą profesją specjalizowały się w wymianie różnych rodzajów pieniędzy, ich deponowaniem i przekazywaniem. Z czasem zaczęły też udzielać pożyczek. Tak rodziły się wielkie bankierskie (chrześcijańskie) rody w Genui, Wenecji, Mediolanie. Potrzebujący kredytu hierarchowie kościelni przymykali oko na proceder. Aż wreszcie w połowie XV wieku franciszkanin Bernardyn ze Sieny sformułował rewolucyjną tezę, że należy odróżnić lichwę rzeczywistą od pozornej. Ta pozorna polegała na zapewnieniu niskooprocentowanych kredytów ludziom, którzy ich potrzebowali. Złe lichwiarstwo miało polegać na ciągnięciu zbyt wysokich, niczym nieuzasadnionych zysków. Franciszkanin o mały włos zostałby oskarżony o herezję. Jednak opinię, podobną do jego stanowiska, wyrażał arcybiskup Florencji Antoni Pierozzi. Nowatorskie idee pozwoliły franciszkanom na otwarcie w Perugii banku, a potem stworzenie na terenie całej Italii sieci banków pobożnych (montes pietatis). Powstały one po to, żeby umożliwić ubogim dostęp do tanich kredytów (oprocentowany w wysokości 5–10 proc. w skali roku) i tym sposobem chronić ich przed lichwą. Wyłom w oficjalnie nieprzejednanym stanowisku Kościoła musiał przynieść zerwanie całej tamy.
Tym bardziej że nadchodziła rewolucja protestancka. Jej pierwszy bohater Marcin Luter godził się na oprocentowanie pożyczek w wysokości do 4 proc. w skali roku. Uzasadniał to koniecznością wypłacenia pożyczkodawcy nagrody rekompensującej poniesione ryzyko. Jakichkolwiek oporów przed czerpaniem zysków z obrotu gotówką nie odczuwał natomiast Jan Kalwin. Reformator wychował się w Szwajcarii i dobrze znał codzienne problemy ludzi zajmujących się interesami. W jego interpretacji Biblii św. Łukasz użył słowa „mutum” nie na określenie działalności lichwiarskiej, lecz filantropijnej. Kalwin dodał do tego teorię predestynacji głoszącą, iż jeśli ktoś osiąga sukces finansowy, oznacza to, że Bóg chce go zbawić. Teza ta zrobiła furorę wśród elit finansowych. Po raz pierwszy od tysiąca lat chrześcijaństwo nie potępiało bogacenia się, a wręcz nakazywało, aby ludzie pomyśleli, czy nie warto udowodnić tą drogą, że jest się bożym wybrańcem. Tak Europa stawała się gotowa na narodziny kapitalizmu.
Najwolniej za zmianami nadążał Kościół katolicki. Jeszcze w 1745 r. papież Benedykt XIV bullą „Vix pervenit” przypominał wiernym, że „pieniądz jest bezpłodny” i nie powinien się mnożyć sam z siebie. Podtrzymywał też papieskie potępienie dla oprocentowanych kredytów. Cóż z tego, kiedy zwykli księża od ręki dawali rozgrzeszenie chodzącym do spowiedzi bankierom. Zmiana stanowiska Watykanu następowała powoli i po cichu. Kiedy w 1830 r. biskup Rennes wysłał do Rzymu zapytanie, co powinien zrobić ze zbyt liberalnymi księżmi, otrzymał od Świętego Oficjum odpowiedź o treści: „Spowiednicy udzielający rozgrzeszenia penitentom, którzy nie chcą wyrzec się przynoszących zysk pożyczek, nie powinni być niepokojeni”. Po czym minęło niecałe stulecie i już w 1917 r. ogłoszony przez papieża Benedykta XV Kodeks prawa kanonicznego ostatecznie pozwolił pożyczkodawcom na „otrzymanie zadośćuczynienia w formie legalnego zysku”. O bardziej skomplikowanych operacjach finansowych się nie wypowiadał. Choć i tak wyglądało to na prawdziwą rewolucję w porównaniu ze zmianami, jakie zaszły – a właściwie nie zaszły – w świecie muzułmańskim. Upłynęło jeszcze jedno stulecie i sposób obracania gotówką wypracowany na początku średniowiecza przez arabskich uczonych może się okazać najbardziej przyszłościową inwestycją nie tylko na londyńskiej giełdzie. Daje bowiem nie tylko nowe możliwości bogacenia się, ale też wstęp do muzułmańskiego raju.