- To, do czego doszło w Warszawie w pierwszych dniach sierpnia 1944 r., to przede wszystkim pewna próba szantażu ze strony Niemców, którzy próbowali za pomocą masowych zbrodni, egzekucji przymusić powstańców do kapitulacji. Problem w tym, że właściwie nie było komunikacji między dzielnicami, np. Śródmieście zupełnie nie wiedziało, co się dzieje na Woli - podkreślił Sudoł. - Być może, gdyby w Śródmieściu były informacje, do jakich rzeczy dochodzi w dzielnicy Wola, to powstanie trwałoby krócej, bo np. dowództwo podjęłoby decyzję, żeby ludność oszczędzić – mówił historyk.
W dniach 5-7 sierpnia 1944 r. w masowych egzekucjach i mordach zginęło od 40 do 60 tys. mieszkańców warszawskiej Woli. Akcją dowodził gen. Erich von dem Bach-Zelewski. Egzekucje miały charakter masowy i zorganizowany, towarzyszyły im bestialstwa i gwałty. Zbrodni na mieszkańcach Woli i Ochoty dokonywała nowo utworzona grupa uderzeniowa pod dowództwem SS Gruppenfuehrera Heinza Reinefartha. W jej skład wchodziły: pułk z brygady SS Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), dowodzony przez SS Brigadefuehrera Bronisława Kamińskiego – ok. 2 tys. żołnierzy; pułk SS dowodzony przez SS-Standartenfuehrera Oskara Dirlewangera (dwa bataliony, 3381 ludzi), 2 Azerbejdżański Batalion „Bergmann”, dwa bataliony 111 Pułku Azerbejdżańskiego i 3 Pułk Kozaków – razem ok. 2,8 tys. ludzi; 608 Pułk Ochrony z Wrocławia płk. Willy’ego Schmidta – ok. 600 ludzi.
- Dla Niemców wybór RONA stanowił po pierwsze idealne rozwiązanie, bo dzięki temu sami nie mieli tej krwi na rękach; po drugie, to była jednostka, która miała doświadczenie w tłumieniu partyzantki np. na Białorusi. Tam to było robione w terenie leśnym, a tu w Warszawie w przestrzeni zurbanizowanej – mówił historyk. - Dom po domu był sprawdzany przez żołnierzy, ludność była wyciągana z budynków, a każdy, kogo podejrzewano o bycie powstańcem, był rozstrzeliwany. Do 12 sierpnia obowiązywała dyrektywa, żeby likwidować wszystkich mężczyzn. To było podyktowane tym, by wyeliminować te osoby, które mogą być potencjalnymi powstańcami - podkreślił Sudoł.
Okrucieństwo wobec powstańców, czyli partyzantów miejskich, było celowe i zorganizowane. - Istniało przekonanie, że ci partyzanci to jest najgorsze, co może spotkać żołnierza niemieckiego na froncie. To nie jest "normalny żołnierz", ale taki bardzo podstępny przeciwnik, który strzela zza węgła, ukrywa się wśród gruzów, morduje skrytobójczo. Przeciwnik nieobliczalny, którego należy spacyfikować w bardzo brutalny sposób – tłumaczył historyk.
- Ta obawa przed partyzantami była tak duża, że Niemcy bali się wchodzić do piwnic - wobec czego najłatwiej było im wrzucić np. granat, by zniszczyć wszystkich, którzy znajdowali się w środku. To, w jaki sposób były niszczone piwnice, również brało się z tego lęku przed przeciwnikiem, co pokazuje, jak bardzo przeciwnik był mitologizowany. Co więcej - podkreślił Sudoł - żołnierze byli przekonani, że ludność cywilna jest w ścisłym kontakcie z powstańcami, więc traktowano cywilów jako naturalne zaplecze dla powstania.
- Drugi element to doświadczenie, które Niemcy wynieśli z walk na froncie wschodnim, gdzie dochodziło do brutalizacji konfliktu i do zbrodni wojennych po jednej i po drugiej stronie, bo sowieci również popełniali zbrodnie wojenne. To w zasadzie jest najbardziej okrutny teatr II wojny światowej i on w sierpniu 1944 r. znajduje się w sercu Warszawy – mówił historyk.
Bilans Powstania jest tragiczny. W czasie walk w Warszawie zginęło ok. 18 tys. powstańców, a 25 tys. zostało rannych. Poległo również ok. 3,5 tys. żołnierzy z Dywizji Kościuszkowskiej.
Straty wśród ludności cywilnej były ogromne i wynosiły ok. 180 tys. zabitych.
- Kłopot z oszacowaniem strat polega na tym, że zaraz po wojnie przeprowadzono duże ekshumacje, podejmowane w trybie nagłym, alarmowym, żeby uporządkować przestrzeń miasta. Sposób, w jaki je przeprowadzono, uniemożliwia dzisiaj oszacowanie liczby i tożsamości ofiar. To były po prostu masowe groby, które były odkopywane w pierwszych latach po wojnie i przenoszone na cmentarze miejskie - wyjaśniał historyk IPN.
T. Sudoł zaznaczył jednak, że wciąż jest realne ustalenie z imienia i z nazwiska wszystkich ofiar. - Myślę, że do pewnego stopnia możliwe jest także ustalenie okoliczności śmierci danej osoby, ale to bardzo żmudna praca, która do pewnego stopnia przypomina pracę detektywistyczną. Problem jest taki, że są bardzo szczątkowo zachowane dokumenty niemieckie, mamy dosyć sporo relacji świadków, które musimy zestawić – zaznaczył historyk.