Co robił 13 grudnia 1981, pewnie mniej więcej pamięta każdy żyjący wówczas Polak. Pan pokusił się o sprawdzenie pamięci niektórych obywateli dzień przed wprowadzeniem stanu wojennego, czyli 12 grudnia.

- Tego, co robili, czym żyli Polacy, jakie mieli plany i marzenia, chciałem dowiedzieć się przystępując do pracy nad książką “Dzień przed”. Interesowało mnie przede wszystkim życie codzienne, choć i tego politycznego, czy od strony władzy, czy “Solidarności”, nie ominąłem. Zazwyczaj, gdy opowiadamy o wybuchu stanu wojennego, koncentrujemy się właśnie na tym 13 grudnia. Zazwyczaj te wspomnienia to brak popularnego programu dla dzieci, czyli “Teleranka”, niedziałające radio i telewizja, wyłączone telefony. Chciałem się cofnąć w czasie o 24 godziny i zobaczyć, jak wyglądał dzień przed PRL-owską godziną “W”. Nie chciałem sprowadzać tego, co się wówczas działo do jednego ogólnego obrazu, bo przecież życie jest różnorodne i wówczas również takie było. Moi bohaterowie mieszkają w różnych miejscach Polski, pochodzą z różnych środowisk, mają różny status ekonomiczny.

Reklama

To jaki był w takim razie ten 12 grudnia dla pana bohaterów, dla tych zwykłych Polaków?

- Czasem smutnym i przygnębiającym czasem, wręcz zatrważającym, jak to ma miejsce w przypadku Ewy, która chwilę po północy 12 grudnia w szpitalu w Tychach zaczęła rodzić dziecko. Warunki sanitarne, opieka, a przede wszystkim empatia personelu, pozostawiała wiele do życzenia. A z drugiej strony ważnym dla Radka ze Szczecina, który zdawał prawo jazdy i musiał na swój egzamin trochę poczekać, bo zdająca przed nim dziewczyna popsuła coś w samochodzie. To był radosny dzień dla Anny, która w Sopocie tego dnia brała ślub, a także ekscytujący dla mechanika Leszka, który szedł wieczorem z kolegami na dyskotekę i miał nadzieję, że poderwie jakąś fajną dziewczynę. W tym dniu Polakom towarzyszyły przeróżne emocje, można by rzec, że cała ich paleta.

Reklama
KSIĄŻKI SKARG I WNIOSKÓW. ZABAWNY RELIKT PRL / Narodowe Archiwum Cyfrowe

Czy ci zwykli Polacy czuli, że coś się kroi? Że ten następny dzień już nie będzie taki sam, a wielu z nich pokrzyżuje plany?

- Częścią tej mojej książki są wycinki z gazet. Zaskoczyło mnie, że w ówczesnej prasie pojawiało się naprawdę mnóstwo artykułów, które wzywały wręcz do rozprawienia się z “Solidarnością”. Padały tam słowa o tym, że czas ukrócić działalność związku, że “dosyć pobłażliwości oraz zwlekania”, bo to nie przyniosło rezultatu i należy podjąć ostrzejsze działania. Mowa była w tym kontekście o użyciu siły. Oczywiście ci, którzy byli przeciwko władzy, raczej nie czytali tego, co pisano w tych gazetach, bo uważali, że to propaganda. I choć świadomość tego, że coś się może wydarzyć, istniała, bo atmosfera w kraju była napięta i spodziewano się tego, że to napięcie musi prędzej, czy później eksplodować, to nikt nie wiedział, co się konkretnie wydarzy i dokładnie kiedy. Innymi słowy niektórzy moi bohaterowie coś przeczuwali, inni w ogóle się tym nie przejmowali, bo żyli swoimi codziennymi troskami niezależnymi od polityki.

Która z tych historii jest dla pana najciekawsza, a może jest ich kilka?

Reklama

- Oczywiście każdy bohater, który znalazł się w książce, jest z jakiegoś powody ciekawy i fascynujący. Zresztą prywatnie wciąż mam z nimi kontakt, a że mieszkają w różnych miastach i nie możemy się zbyt często widywać, to kontaktujemy się telefonicznie. Z pewnością ciekawą postacią jest Waldemar Danilewicz, który 12 grudnia obudził się na piersi z Busiem, czyli kotem Jarosława Kaczyńskiego. Obecny prezes PiS jeszcze kilka miesięcy wcześniej był jego kolegą z pracy. Poznali się na uniwersytecie w Białymstoku. Gdy Kaczyński bywał w tym mieście i prowadził wykłady, bywał u Danilewicza na pierogach, które robiła jego żona. Kiedy z kolei pan Waldemar Danilewicz bywał w Warszawie, zdarzało mu się nocować na Żoliborzu u Kaczyńskich. Tuż przed stanem wojennym przebywał właśnie w mieszkaniu przy ulicy Pochyłej, dzień wcześniej jadł kolację z Jarosławem Kaczyńskim oraz jego rodzicami. Pan Rajmund, wyczuwając napiętą atmosferę polityczną, opowiadał o tym, jak szedł do powstania. Gdy zwierzył się z tego matce, zobaczył jak ojciec zdejmuje pasek. Myślał, że będzie go bił. Tymczasem on mu go dał. W pasku były dwie małe skrytki, a w nich dwie złote monety. "Może ktoś ci za to da bochenek chleba" – usłyszał od ojca. Danilewicz wspominał, że pani Jadwiga, czyli matka Jarosława Kaczyńskiego, nie wtrącała się do rozmowy. Obydwoje byli życzliwi, a po kolacji z ust pana Rajmunda padły słowa: "Synu, zgniotą was". Kaczyński odpowiedział: "Tata, nie tym razem".

W książce zamieszcza pan nie tylko historie bohaterów, ale też listy z tamtego czasu pisane do redakcji różnych pism.

- W nich też świetnie widać atmosferę tamtych czasów. W listach nie brakuje osobistych dramatów, które są bardzo zbliżone do tych, jakie wciąż przeżywają współcześni ludzie. To chociażby opowieść młodej, 20-letniej dziewczyny, która wciąż mieszka z rodzicami i samotnie wychowuje dziecko, a bardzo chce się usamodzielnić i mieć własny kąt: "Jedyna droga, jaka do tego prowadzi, to wyjazd na Zachód, do pracy. Ale na jaki Zachód? Na ten pełen Polaków żebrzących o jałmużnę – nie chcę i wychodzi taka kwadratura koła z tego mojego chcenia". Czy dziś nie bywa podobnie? Ludzie też nie mają pieniędzy na zakup mieszkania i szukają w emigracji sposobu, by wyjść na prostą.

Stan wojenny i 13 grudnia wielu osobom te plany wyjazdów, czy zarobkowo, czy prywatnie, pokrzyżował.

- To też perypetie moich bohaterów, ale też mojej rodziny. Mój tata, któremu dedykuję tę książkę, bo 12 grudnia 1981 r. obchodził 21. urodziny, planował wyjazd za granicę, ale stan wojenny mu to uniemożliwił. Miał tam dołączyć do swojej dziewczyny, która wyjechała pierwsza. Nie wyjechał, został. Parę lat później poznał moją mamę, a ja jestem owocem tego związku. Mój tata nie był zadowolony, że generał Jaruzelski wyprowadził wojsko na ulice, ale paradoks polega na tym, że w przeciwnym wypadku nie pojawiłbym się na świecie. Podobną historią do tej mojego taty podzieliła się ze mną Magdalena Radecka. Na nią w Paryżu czekał chłopak, Francuz, z którym miała się zaręczyć. W sobotę 12 grudnia pakowała walizkę, bo następnego dnia miała lecieć do Paryża. Niestety plany zostały pokrzyżowane, związek się rozpadł, a Magda związała się z innym mężczyzną i urodziła córkę. Wyjechać nie udało się także Piotrowi Najduchowskiemu, który był wówczas modelem i przez stan wojenny stracił dobry zarobek, jaki czekał na niego za granicą. To pokazuje, jak wielkie decyzje wpływały na losy tych, którzy nie zawsze chcieli się polityką interesować. A wprowadzenie stanu wojennego w ten, a nie inny dzień odmienił ich życie na zawsze.

Szczecin 12.1981. W reakcji na wprowadzenie stanu wojennego, w Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego powołany został Międzyzakładowy Komitet Strajkowy NSZZ Solidarność Regionu Pomorza Zachodniego, który ogłosił rozpoczęcie strajku okupacyjnego. W nocy z 13 na 14 grudnia stocznia otoczona została przez ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej) oraz czołgi i transportery opancerzone. Akcja pacyfikacyjna rozpoczęła się po północy z 14 na 15 grudnia. awol / meg PAP/Jerzy Undro / PAP Archiwalny / Jerzy Undro

Historie bohaterów opowiadane są godzina po godzinie. O której mniej więcej zaczęło się robić już bardzo poważnie, o której ruszyły te ostatnie przygotowania?

- To była ogromna operacja wojskowa, która działa się w tysiącach miejsc w całym kraju, więc planowano ją ze sporym wyprzedzeniem. Trzeba było schwytać działaczy "Solidarności", zająć kluczowe budynki jak elektrownie czy telewizja, przydzielić oficerów do poszczególnych zadań. To wszystko zajęło kilka miesięcy. Natomiast ostateczne decyzje, od których nie było już odwołania zapadły, jak wynika z relacji osób z najbliższego kręgu Jaruzelskiego, wczesnym popołudniem. W książce to, co dzieje się w gabinecie Prezesa Rady Ministrów, przeplatam wspomnieniami wydarzeń w Domu Arcybiskupów Warszawskich, gdzie niedawno powołany prymas Józef Glemp zwołuje naradę, by ludzie z różnych środowisk podpowiedzieli mu, co ma robić. Kościół wtedy mediował w sprawach politycznych, ale w grudniu 1981 r. był już bezradny wobec napiętej sytuacji.

Byli też tacy ludzie, jak Danuta Wałęsowa, której wspomnienia też zawarł pan w książce. Niby blisko tej wielkiej polityki, a jednak żyła w swoim świecie.

- Pani Danuta wspominała, że to był dla niej dzień jak każdy inny. Wstała rano, jak mówi, nakręcała się jak maszynka, pracowała, porządkowała, gotowała - w tamtą sobotę pomidorową, ogórkową albo krupnik, i kładła się spać. Za sześć tygodni miała urodzić siódme dziecko - Marię Wiktorię. Mąż po śniadaniu wychodził, wracał późnym wieczorem i ciągle go nie było. Cała ta wielodzietna rodzina była na jej barkach. Podobne było doświadczeniem wielu ówczesnych kobiet. Pani Danuta wyznała, że czuła się jak niewolnica, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że tej roli żony i matki świadomie się podjęła. Mówiła, że ufała mężowi. Jeśli mówił, że będzie dobrze i, że ma się nie martwić, to tak robiła. Wspominała, że gdy następnego dnia rano zabrali go z domu, na początku niewiele się zmieniło. Tak, jak co dzień wyszedł z domu na cały dzień i wróci. Po sobotnim obiedzie planowała, że następnego dnia pojedzie do rodziny pod Włocławek po pół świniaka, bo przecież zbliżały się święta.

Ta świnia to też w pewnym sensie symbol tamtych dni. Zbliżały się święta, trzeba było jakoś je urządzić...

- Nie wszystkim udało się kupić mięso w sklepach, bo go po prostu nie było w wystarczających ilościach. Część osób na własną rękę zdobywała mięso na wsi. Niektórzy samodzielnie zajmowali się jego przetworzeniem, aby postawić je na świątecznym stole. Tak robił pan Andrzej Kornaszewski z Ostrowa Wielkopolskiego, który opowiadał mi o duszącym zapachu mięsa: "Krojenie, wycinanie, gotowanie. Krew ściekała do kratki ściekowej na podłodze pralni. Zasuwaliśmy ze szwagrem ubrani w fartuchy przy pasztecie, kaszance, salcesonie, gotowaliśmy tak zwaną głowiznę, mieliliśmy mięso ręczną maszynką".

Wspomniał pan, że ta sobota dla wielu była też dniem odpoczynku, zabawy. Ta chyba nie do końca udała się jednak w Malborku, gdzie miał zagrać dwa koncerty zespół Perfect.

- Zdarzenie w Malborku również pokazuje, czym żyli Polacy, zwłaszcza ci nastoletni. Do miasta przyjechał superpopularny zespół, który miał dać wyczekiwany występ. Gdy rozmawiałem z uczestnikami tej imprezy, początkowo trudno było mi ustalić dokładny przebieg wydarzeń, bo tak dużo się działo. Członkowie zespołu odmówili zagrania, bo na sali było zbyt zimno. Jak nietrudno się domyślić, to rozjuszyło publikę, która nie chciała opuścić sali. Niedługo później do środka wdarła się młodzież, która czekała na drugi koncert. Tłum nie uznał tłumaczeń muzyków, ktoś zaapelował, że trzeba powołać komitet strajkowy, a do garderoby ruszyły delegacje. Wybrani przedstawiciele niezadowolonej publiczności niewiele jednak wskórali. Wściekli ludzie chcieli podpalić autobus, którym zespół przyjechał, zaczęli zrywać plakaty na podpałkę, potem rzucać śnieżkami w instrumenty pozostawione na scenie. Zrobiło się niebezpieczne. Doszło do przepychanek, jakiś wyrostek uderzył jedną z pań bileterek. Zespół całą awanturę przeczekał w garderobie, a po kilku godzinach został wygoniony przez kierowniczkę kina, która była zła za wynikłe z całego zamieszania szkody. Ci ludzie, którzy przyszli na koncert poczuli się oszukani, ale warto zwrócić uwagę na to, że i tam w Malborku widać ducha epoki. Wzięli sprawy w swoje ręce i zorganizowali protest, który niestety wymknął się spod kontroli. Dziś skończyłoby się pewnie zwrotem pieniędzy za bilety czy negatywnymi komentarzami w sieci. Wtedy ludzie uważali, że mają prawo domagać się koncertu i niemal wymusić na muzykach podporządkowanie się decyzji zgromadzonych.

Jak powstawało przemówienie, które Polacy usłyszeli 13 grudnia w telewizji?

- Powstawało bardzo długo. Jaruzelski znany był z tego, że cyzelował swoje przemówienia. Mimo że był wojskowym, nie używał stereotypowo żołnierskich krótkich i dosadnych zdań. Gdyby przeanalizować chociaż jedno jego wystąpienie, to już na pierwszy rzut oka można zobaczyć, jakie znajdują się w nich złożone konstrukcje. Zdarzało się, że nawet w nocy dzwonił do kogoś ze współpracowników i pytał o najlepszą kolejność słów w danym zdaniu. Pierwsza wersję przemówienia na 13 grudnia przygotował jego doradca major Wiesław Górnicki. Jeden z ludzi mediów w otoczeniu Jaruzelskiego, były korespondent zagraniczny Polskiej Agencji Prasowej. Z relacji Jerzego Urbana, rzecznika rządu, wynika, że późnym popołudniem, gdy machina ruszyła, Jaruzelski miał już niewiele do roboty. Jego ludzie wykonywali polecenia, a on już tylko poprawiał przemówienie. To nie była błaha sprawa – generał wiedział, że to przemówienie wpłynie na przyjęcie stanu wojennego przez Polaków. Jego pomysł był taki, by nie odwoływać się do języka propagandy, nie eksponować haseł kojarzonych z PRL-em, marksizmem i socjalizmem. Jaruzelski wypowiadał je jako żołnierz ratujący ojczyznę. Proszę zwrócić uwagę, że choć operacja stan wojenny była przeprowadzona przez wojskowych, to nie oni zostali po tym czasie znienawidzeni przez Polaków, ale Służba Bezpieczeństwa. Mundur nadal cieszył się szacunkiem. Armia była dla Jaruzelskiego domem, on sam zawodowym wojskowym, był przekonany, że to wystarczy by zdobyć zaufanie Polaków i być widziany przez nich jako mąż stanu, a nie lider puczu. Przemówienie rozpoczynające się od słów "Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej! Zwracam się dziś do Was jako żołnierz i jako szef rządu polskiego…" zostało odczytane i nagrane późno w nocy a wyemitowane 13 grudnia o 6 rano. Nagrywano je dwa razy, bo w pierwszej Jaruzelskiemu nie odpowiadały jakieś detale.

Gdzie nagrywano to przemówienie?

- W tzw. "studiu bunkier", które znajdowało się przy ulicy Żwirki i Wigury w Warszawie, w budynku kasyna oficerskiego. To było studio przygotowane właśnie na czas stanu wojennego. Jak opowiadał mi Marek Tumanowicz, ówczesny dziennikarz "Dziennika Telewizyjnego", było bardzo ciasne. Władza kazała tam już od kilku miesięcy zwozić kamery, magnetowidy, taśmy z archiwaliami. Tego studia użyto zresztą tylko raz do nagrania "Dziennika Telewizyjnego" oraz przemówienia Jaruzelskiego. Jego istnienie, o którym wiedzieli tylko wybrani pracownicy, świadczyło o tym, że władza obawiała się tego, co się wydarzy po 13 grudnia. W sytuacji masowych niepokojów nadawanie programów telewizyjnych stamtąd wydawało się bardzo bezpieczne. Szybko jednak okazało się, że było ono nieprzydatne, bo wprowadzenie stanu wojennego, nie pociągnęło za sobą dużego oporu ze strony społeczeństwa, które było bardzo zmęczone polityczną i gospodarczą sytuacją w kraju.

Stan wojenny. Czołgi T-55 w Zbąszyniu (fot. "T-55A Martial law Poland" autorstwa J. Żołnierkiewicz - http://www.solidarnosc.gov.pl/index.php?document=48) / Wikimedia Commons

Czy tego 12 grudnia wieczorem zaczynało się robić nieco chaotycznie?

- Historycy uważają, że operacja przygotowana została sprawnie. Opanowane zostały kluczowe budynki i wyłapano większość ważniejszych działaczy "Solidarności", więc z punktu widzenia władzy machina działała. Oczywiście zdarzały się wyjątki i pomyłki. Janusz Bartkiewicz, milicjant z Wałbrzycha, wspomina, że dostał absurdalny rozkaz. W sobotę wieczorem miał patrolować ulice i sprawdzać, czy w mieszkaniach są osoby, które jakiś czas temu wyszły z więzień. Nie chodziło tak naprawdę o sam fakt sprawdzania tych ludzi, ale o to by utrzymać na służbie funkcjonariuszy, którzy po północy mieli służyć jako wsparcie dla wojska we wprowadzania stanu wojennego.

Były też historie śmieszno-straszne, gdy do jednej z uczestniczek ślubu w Sopocie, która nocowała w Grand Hotelu, nagle nocą do pokoju wszedł funkcjonariusz i zapytał: „Gdzie jest Gwiazda?”. Chodziło mu rzecz jasna o działacza "Solidarności" Andrzeja Gwiazdę, który miał przebywać w tym samym budynku. Rozbudzona i zdezorientowana kobieta odpowiedziała: "Na niebie". Z jednej strony to była zabawna sytuacja, a z drugiej milicja wówczas bywała bardzo brutalna i na taki żart różnie mogła zareagować. Funkcjonariusze wysyłani do operacji byli w ogromnym stresie. Niektórzy sądzili, że działacze „Solidarności” mają przy sobie broń i obawiali się, że będą stawiać czynny opór.

Czy pana bohaterowie odpowiadali na pytanie, czy stan wojenny powinien się zdarzyć?

- Czasem o tym rozmawialiśmy, choć tak jak powiedziałem, nie chciałem żeby w tej książce było zbyt dużo polityki. Jeden z bohaterów Jan Kolibowski ze Słupska, który był taksówkarzem, powiedział, że 12 grudnia blokował ulicę w proteście przeciwko podwyżce cen benzyny. Następnego dnia miał się odbyć drugi protest, ale nie odbył się z wiadomych względów. Dwa tygodnie, podobnie jak jego koledzy, siedział w domu. Stwierdził, że co rząd będzie chciał z nami zrobić, to zrobi i żadne strajki nie mają sensu i z władzą igrać nie warto. Myślę, że to doświadczenie wielu dorosłych osób, które po tym 13 grudnia stwierdziły, że nie mogą liczyć na innych, nie warto się w nic angażować, a trzeba liczyć tylko na siebie. Jednym ze smutniejszych skutków stanu wojennego była utrata nadziei przez wiele osób. Nadzieja, że razem z innymi można coś zmienić i skutecznie rzucić wyzwanie władzy. To poczucie klęski niektórych nie opuszcza do dziś. W ten sposób generał Jaruzelski razem z Kiszczakiem odnieśli zwycięstwo, które trwa o wiele dłużej niż stan wojenny.

Igor Rakowski - Kłos – dziennikarz historyczny i pisarz, od lat związany z "Gazetą Wyborczą". Autor książki "Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981 roku", która ukazała się w 2021 roku nakładem wydawnictwa Znak literanova.