Poranek 30 listopada 1830 r. zaskoczył rebeliantów. Generałowie odmawiali objęcia komendy nad powstaniem, a niektórzy usiłowali rozbroić zbuntowane oddziały. Równie mocno dziwił powstańców trzask zamykanych okiennic, gdy szli Nowym Światem, wzywając mieszkańców stolicy do walki. Rankiem przyłączyli się do nich rzemieślnicy, kupcy, służący i młodzież. Przeciwko rebelii szykowali się bogaci przedsiębiorcy, urzędnicy państwowi oraz starzy inteligenci. Podziały widać też było w polskiej armii. Buntowników poparły pułki piechoty; kawaleria i artylerzyści opowiedzieli się za zachowaniem wierności wielkiemu księciu Konstantemu.
Dopiero w momencie kryzysowym ówczesne społeczeństwo polskie uświadomiło sobie, jak głęboko jest podzielone. Wiele wskazuje na to, że gdyby Rosjanie nie przeszkadzali, to zamiast powstania w Kongresówce mogłaby wybuchnąć wojna domowa. Co ciekawe, posiadanie wspólnego wroga nie zasypało podziałów między rodakami. Z tej przyczyny sami siebie skazywali na serię kolejnych upokarzających klęsk.
Niechciany bunt
„Około 8.00 zaczęto rozdawać wśród powstańców i rozlepiać na murach duże zadrukowane płachty. Były to manifesty Rady Administracyjnej wydane… w imieniu Mikołaja I” – pisze Tadeusz Łepkowski w monografii „Powstanie listopadowe”. Władze Królestwa Polskiego pod naciskiem przewodniczącego Radzie księcia Franciszka Druckiego-Lubeckiego uznały, że bunt należy spacyfikować. Jednak ministrowie bali się użyć siły, więc jedynie wydrukowano plakaty wzywające obywateli do przestrzegania prawa i zachowania spokoju. „Powstańcy darli je z wściekłością. Lud krzyczał «zdrada»” – odnotował Łepkowski. Dopiero ogłoszenie przez Radę Administracyjną, że do jej składu dokoptowany został książę Adam Jerzy Czartoryski, ostudziło nastroje.
Przez następne dni Królestwem wstrząsały toczone zakulisowo walki polityczne. Dowództwo nad wojskiem objął bohater wojen napoleońskich gen. Józef Chłopicki i od razu zaczął szukać sposobu, jak spacyfikować rebelię. Chciał to uczynić przy pomocy garnizonów stacjonujących na prowincji, lecz te opowiedziały się za powstaniem. W tym samym czasie w Warszawie wierna Radzie Administracyjnej Straż Bezpieczeństwa zajęła się rozbrajaniem mieszczan. Polskie władze nawiązały też kontakt z rezydującym nieopodal stolicy, w Wierzbnie, wielkim księciem Konstantym. Jako że miał on pod swą komendą zarówno rosyjskie, jak i wciąż mu wierne polskie jednostki, namawiano go, żeby uderzył na Warszawę. Ale brat cara Mikołaja I zachowywał całkowitą bierność. Jego towarzysze twierdzili, że popadł w przygnębienie, bo nie mógł pojąć, czemu Polacy, których tak polubił, wzniecili bunt.
Powstrzymanie się Konstantego od zbrojnych działań dało rebelii szansę, by okrzepła. Wieczorem 1 grudnia uczestnicy spisku zawiązanego przez podporucznika Piotra Wysockiego i sympatyzujący z nimi politycy reaktywowali działające wcześniej w konspiracji Towarzystwo Patriotyczne. Na jego czele stanęli Joachim Lelewel oraz Maurycy Mochnacki i Ksawery Bronikowski. „O Boże! Ci tylko, co widzieli Robespierra (pisownia oryg. – aut.), Dantona, Marata, St. Justa, nie byliby przerażonymi tak wściekłemi postaciami, jakie mieli ci zuchwalcy” – wspominał Julian Ursyn Niemcewicz. Początkowo Towarzystwo chciało obalić Radę Administracyjną, lecz nie było to możliwe bez poparcia wojska – żołnierze słuchali wyłącznie rozkazów gen. Chłopickiego.
Dodatkowo bolesny cios zadał patriotom Drucki-Lubecki. W polskie ręce wpadły archiwa tajnej policji wielkiego księcia. Wśród zdeponowanych w skarbcu Banku Polskiego dokumentów odnaleziono kwity na Mochnackiego. Już 3 grudnia książę Drucki-Lubecki triumfalnie upublicznił memoriał, jaki w 1824 r. spisał Mochnacki, gdy aresztowano go pod zarzutem spiskowania przeciw carowi. Lider Towarzystwa Patriotycznego nie tylko zadeklarował się w nim jako zwolennik unii polsko-rosyjskiej, ale wręcz sporządził dla Rosjan zestaw rad, jak edukować polską młodzież, by nie garnęła się do organizacji wywrotowych. Skompromitowanie Mochnackiego i skłócenie Towarzystwa Patriotycznego pozwoliło pominąć to środowisko przy tworzeniu Rządu Tymczasowego. Szefem gabinetu został książę Adam Jerzy Czartoryski. Przez moment wydawało się, że polskie państwo w końcu będzie zdolne do podjęcia jakichś działań, nim Rosja rozpocznie zbrojną interwencję.
Przymuszeni do powstania
Czartoryski i jego otoczenie nie mieli złudzeń co do szans Polaków na zwycięstwo. Nawet gdyby polskie wojska rozgromiły rosyjską armię, imperium Romanowów zdolne było wystawiać wojska aż do wykrwawienia się zamieszkiwanego przez zaledwie 3 mln ludzi Królestwa. Prusy i Austria, związane ustaleniami Świętego Przymierza, nie pozwoliłyby na odbudowę Rzeczypospolitej. Ryzyko, iż ta upomni się o utracone za sprawą rozbiorów ziemie, było zbyt wysokie. Dlatego książę chciał ugody z carem na warunkach powrotu do stanu sprzed wybuchu powstania.
W osiągnięciu tego miał pomóc gen. Chłopicki. Rewolucjonistom zdawało się, że jest on drugim Kościuszką. Żołnierze i zwykli obywatele poważali go za to, że potrafił stawić czoła Konstantemu. Wolał spędzić półtora roku w areszcie domowym, niż pozwolić, by wielki książę publicznie go poniżał. Szanowali go także Rosjanie. Czartoryski chciał uczynić Chłopickiego dyktatorem, aby ten ostudził w kraju rewolucyjny zapał, a jednocześnie wynegocjował z Petersburgiem kompromisowy pokój. Generał plan zaakceptował, po czym sam się mianował dyktatorem i rychło skłócił ze wszystkimi.
Tymczasem polska delegacja, na czele z Druckim-Lubeckim, została na carskim dworze powitana bardzo chłodno. Mikołaj I oświadczył, iż nie negocjuje z buntownikami, w związku z czym proponuje im złożenie broni i zdanie się na jego łaskę lub niełaskę. Reguły wschodniej tyranii nie dopuszczały, by imperator rozmawiał z kimś, kto stawił mu opór, bo to dawało zły przykład mieszkańcom imperium.
Chłopicki i Czartoryski zrozumieli to zbyt późno, marnując dwa miesiące, podczas których nie prowadzono prawie żadnych przygotowań do wojny ani też nie szukano sojuszników w Europie. Nie widząc szansy na zwycięstwo, generał podał się do dymisji, a zwołany w międzyczasie Sejm wybrał na utworzone wówczas stanowisko wodza naczelnego powstania lubianego przez wszystkich Michała Gedeona Radziwiłła. „Ja wodzem. Na miłość Boga niech tego nie czynią” – zawołał Radziwiłł, gdy dowiedział się o wyborze. Nie mając bladego pojęcia o prowadzeniu wojny, zdołał jedynie ubłagać gen. Chłopickiego, by ten został jego doradcą.
Tymczasem Towarzystwo Patriotyczne zorganizowało w Warszawie ogromną demonstrację wzywającą do detronizacji cara. Pomimo apeli Czartoryskiego, że taki gest postawi Polaków w gronie rewolucjonistów i zjednoczy przeciw nim wszystkie europejskie mocarstwa, 25 stycznia 1831 r. Sejm uległ presji radykałów. „Książę Czartoryski, przerażony i załamany, w chwili podpisywania dokumentu zwrócił się do braci Ostrowskich, otwartych zwolenników detronizacji, i powiedział «zgubiliście Polskę!»” – opisuje Tadeusz Łepkowski. Podobne nastroje panowały wśród całej elity rządzącej. W zwycięstwo wierzyli tylko radykałowie, lecz im nigdy nie oddano realnej władzy. Tę dzierżyli znów stojący na czele rządu Czartoryski, konserwatywne koterie oraz dowódca armii. O ile książę słał do Francji i Anglii dyplomatyczne misje, rozpaczliwie szukając wsparcia dla polskiej sprawy, o tyle kolejni wodzowie sił zbrojnych zachowywali się tak, jakby chcieli przegrać wojnę. Jedynie gen. Chłopicki, któremu Radziwiłł przekazał dowodzenie w trakcie bitwy pod Olszynką Grochowską, dał popis militarnego kunsztu i odwagi. Dzięki jego decyzjom Polacy uniknęli klęski i po nierozstrzygniętym starciu armia wycofała się do Warszawy. Wykrwawione wojska feldmarszałka Iwana Dybicza nie były już zdolne uderzyć na polską stolicę. Chłopicki został jednak ciężko ranny i Czartoryski przekonał Sejm oraz rząd, że w miejsce Radziwiłła wodzem naczelnym powinien zostać gen. Jan Skrzynecki. Ten dał popis swoich umiejętności, gdy podczas bitwy pod Olszynką Grochowską przejął dowództwo od rannego gen. Chłopickiego.
Ale zarazem w zwycięstwo zupełnie nie wierzył. Gdy tylko został wodzem, natychmiast próbował za plecami Czartoryskiego dogadać się z Rosjanami, ale feldmarszałek Dybicz nie podjął rozmów z buntownikami. Skrzynecki wiosną 1831 r. dwukrotnie miał szansę na zadanie rosyjskiej armii klęski i dwukrotnie wstrzymywał ofensywę. Jego kunktatorstwo momentami zakrawało o zdradę. W końcu 15 sierpnia 1831 r. Towarzystwo Patriotyczne próbowało przeprowadzić zamach stanu. Wiedzący o przygotowaniach gubernator Warszawy gen. Jan Krukowiecki nie uczynił niczego, żeby w nim przeszkodzić. Poczekał, aż tłum wyjdzie na ulice i zacznie wieszać domniemanych zdrajców. Potem zamieszki stłumił, a Towarzystwo Patriotyczne zdelegalizował i tą drogą zyskał pełnię władzy. Gdy został szefem Rządu Narodowego i jednocześnie wodzem naczelnym, nie uczynił niczego, aby przygotować stolicę do obrony przed nadciągającą armią feldmarszałka Iwana Paskiewicza. Po kilkumiesięcznych wysiłkach powstanie udało się wreszcie przegrać.
Poddani drugiej kategorii
Tłumienie powstania listopadowego zajęło Rosji prawie rok, przede wszystkim dlatego, że Królestwo Polskie okazało się nadspodziewanie silnym państwem, a jego obywatele walecznymi żołnierzami. Dość powiedzieć, że w dniu buntu podchorążych polski rząd dysponował nadwyżką budżetową w wysokości ok. 170 mln ówczesnych złotych. W ciągu następnych miesięcy obywatele wykupili papiery pożyczki narodowej na kwotę 60 mln zł, jednocześnie płacąc podatki. Udało się dzięki temu stworzyć własny przemysł zbrojeniowy i wyekwipować w nowoczesną broń ponad 100 tys. żołnierzy. Cały ten potencjał jednak zmarnotrawiono.
Jedyną szansą na przetrwanie Królestwa było zadanie carskiemu imperium tak bolesnych strat, by Mikołaj I w końcu zaczął wykazywać skłonność do kompromisu. Choć dysponowano odpowiednimi narzędziami, przez nieustanne spory wewnętrzne i działania dużej części przywódców na szkodę wspólnego dobra nie potrafiono zrobić z nich użytku. Zwycięski car mógł więc odebrać Polakom wszelkie swobody. Cała administracja Królestwa znalazła się w rękach Rosjan, co czyniło z jego mieszkańców obywateli drugiej kategorii, zmuszonych znosić nie tylko samodzierżawienie monarchy, ale też absolutną władzę jego przedstawicieli. Okupacja i represje z każdym rokiem przybliżały Kongresówkę do nowego buntu. Gdy wchodziło w dorosłość kolejne pokolenie, sfrustrowane brakiem nadziei na ułożenie sobie życia we własnym państwie, stawał się on nieuchronny (choć według sprawdzonej reguły rewolucje wybuchają nie wtedy, gdy reżim brutalnie wymusza posłuch, lecz gdy zaczyna się liberalizować).
W 1856 r. zakończyła się wojna krymska. Rosja w starciu z Francją i Wielką Brytanią poniosła dotkliwą klęskę i nowy car Aleksander II, podobnie jak niegdyś jego imiennik, marzył o szybkiej modernizacji imperium. Zgodził się m.in. uchylić decyzję zmarłego ojca Mikołaja I nakazującą likwidację polskiego szkolnictwa wyższego. Od 1857 r. mogła więc w Warszawie działać Akademia Medyko-Chirurgiczna. „Już w ciągu pierwszego roku akademickiego bez mała połowa młodzieży studenckiej zawiązana została w towarzystwo mające cel szlachetny na widoku” – wspominał jej student Franciszek Śliwicki. Jedyna szkoła wyższa w Kongresówce z miejsca stała się centrum działalności konspiracyjnej. Wkrótce zaczęły się pierwsze aresztowania, bo niedoświadczeni spiskowcy łatwo wpadali w ręce carskiej policji. Napięcie w Królestwie Polskim narastało. Rezydujący w Paryżu Ludwik Mierosławski słał do Kongresówki swych emisariuszy z myślą o wznieceniu nowej rebelii. Był dla młodych ludzi żywą legendą. Opromieniała go sława najmłodszego oficera polskiej armii, który, mając 17 lat, walczył w bitwie pod Olszynką Grochowską. Potem wsławił się próbami wywołania insurekcji w Wielkopolsce, a dla młodzieży w ojczyźnie pozostawał legendarnym bohaterem walki o zjednoczenie Włoch. Konspiratorzy widzieli w nim przyszłego wodza rewolucji.
Powrót do starych błędów
„Panowie, żadnych marzeń!” – oświadczył przedstawicielom polskiej szlachty Aleksander II w maju 1856 r., gdy odwiedził Warszawę. Znów najbardziej wpływowi przedstawiciele starszego pokolenia szukali porozumienia, licząc, że ich lojalność skłoni cara do nadania Królestwu Polskiemu autonomii. Imperator okazywał drobne łaski, ale ucinał wszelkie rojenia o namiastce polskiego państwa.
Dla młodszego pokolenia oraz radykałów był to sygnał, że niepodległość można zdobyć jedynie na polach bitew. Mierosławski, najpierw w Paryżu, a potem w Genui, prowadził Polską Szkołą Wojskową, która przybyłych znad Wisły ochotników kształciła na oficerów powstańczego wojska. Liczono także na osoby posiadające doświadczenie militarne dzięki służbie w armiach zaborców. Wielki wysiłek ideowców bardzo szybko zderzył się jednak z realiami. Najpierw rząd Francji, a następnie Włoch, by nie psuć sobie kontaktów z Rosją, wymusiły zamknięcie szkoły. Nie udało się jej już uruchomić w żadnym innym państwie. Imperium Romanowów nie cieszyło się w Europie ani sympatią, ani też dobrą sławą, lecz żaden rząd nie zamierzał naruszać istniejącej równowagi sił poprzez wspieranie niepodległościowych aspiracji Polaków. Tym bardziej że oni sami bardzo skutecznie działali na własną szkodę.
Wytypowany przez Mierosławskiego na jego przedstawiciela w Warszawie Karol Majewski szybko skłócił się z przywódcą studenckiej konspiracji Narcyzem Jankowskim, po czym założył własne tajne stowarzyszenie. Zgodnie z planem ułożonym przez Mierosławskiego ludzie Majewskiego mieli zorganizować w stolicy wielką manifestację patriotyczną. Z pozoru pokojowy pochód powinien nagle wedrzeć się na Zamek Królewski, by ująć rezydującego tam gubernatora Kongresówki, księcia Michaiła Gorczakowa. Tak zamierzano wzniecić powstanie. Tymczasem konflikt Jankowskiego z Majewskim, w który wciągnięto członków obu organizacji, sprawił, że carska policja bez problemu ujęła obu liderów podziemia. Następnie 27 lutego 1861 r. Kozacy brutalnie spacyfikowali manifestację studentów z Akademii Medyko-Chirurgicznej oraz Szkoły Sztuk Pięknych, zabijając pięciu jej uczestników. Mord wzburzył warszawiaków. „Rozjątrzenie ludności objawiło się tegoż dnia licznymi zbiegowiskami po placach i ogrodach miejskich” – wspominał Aleksander Kraushar.
Widmo nowego powstania na tyle przeraziło księcia Gorczakowa, że zaczął okazywać chęć zawarcia kompromisu z polskimi elitami. Na jego prośbę potężny bankier Leopold Kronenberg i sławny pisarz Józef Ignacy Kraszewski powołali Delegację Miejską. Po raz pierwszy od 30 lat władza nad Warszawą wróciła w ręce Polaków. To uspokoiło nastroje i pozwoliło uśmierzyć bunt w zarodku. Ale spokój trwał krótko. Nie mogąc prowadzić jawnego życia politycznego, do konspirowania wzięli się i rewolucjoniści, i szukający ugody z carem lojaliści. Czerwoni, bo tak nazywano radykałów w czerwcu 1862 r., utworzyli Komitet Centralny Narodowy (KCN). Jego celem stało się zbudowanie zrębów podziemnego państwa oraz armii, a następnie rozpoczęcie walki z okupantem. Rej w KCN wodził młody oficer carskiej armii sztabskapitan Jarosław Dąbrowski. Niepodległościowemu zrywowi starało się zapobiec konspiracyjne stronnictwo Białych, skupiające starszych, zamożniejszych i mających o wiele więcej do stracenia obywateli. Nad całym tym galimatiasem usiłował zapanować Aleksander Wielopolski.
Jak Polak z Polakiem
„Dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy” – lubił ponoć mawiać Wielopolski. Przez lata był on orędownikiem koncepcji, by zaakceptować rosyjskiego cara jako dziedzicznego króla Polski w zamian za autonomię dla Królestwa. Zarazem margrabia uznawał, że rodacy nie są intelektualnie i charakterologicznie zdolni do konsekwentnego dążenia do tego celu. Dlatego w maju 1862 r. udał się do Petersburga i przekonał Aleksandra II, aby powierzył mu misję narzucenia polskiej stronie wymarzonej przez Wielopolskiego ugody.
Mianowany przez cara naczelnikiem rządu cywilnego Królestwa Polskiego energicznie zabrał się do dzieła. Spolonizował administrację cywilną i szkolnictwo. Zadbał też o chłopów, zamieniając obowiązek odrabiania pańszczyzny na opłatę czynszową. Jednocześnie zwalczał Czerwonych i Białych, chcąc wybić rodakom konspirowanie z głowy. Jednak jego dyktatorskie rządy potęgowały opór. Kolejne antyrosyjskie manifestacje dowodziły, że Królestwo zamienia się w beczkę prochu. I to Wielopolski podpalił lont.
Pod koniec roku 1862 r. rosyjska armia zaplanowała pobór rekrutów. Służba w jej szeregach trwała 25 lat i przypominała skazanie na dożywotnią katorgę (statystycznie z 20 tys. żołnierzy do jej końca dożywało tylko 300). Margrabia postanowił skorzystać z okazji i na listę 12 tys. poborowych wpisał wszystkich „politycznie podejrzanych” młodych ludzi. Planu pozbycia się buntowników nie udało się jednak utrzymać w tajemnicy. Wieczorem 14 stycznia 1863 r. tysiące ostrzeżonych osób uciekło na wieś lub do lasów. Wówczas KCN ogłosił się Tymczasowym Rządem Narodowym, a z uciekinierów uformowano zbrojne oddziały. Nocą 22 stycznia przeprowadziły one równoczesny atak na rosyjskie posterunki i garnizony. Stacjonujące w Królestwie siły rosyjskie liczyły ponad 100 tys. dobrze żołnierzy. Bez problemu odparli oni słabo uzbrojonych napastników, rozbijając – przeważnie źle dowodzone – oddziały.
Typowany na dyktatora insurekcji Mierosławski był już w Królestwie od tygodnia, ale jego oddział przegrał dwie bitwy i generał wrócił do Paryża. Idealizowany przez Czerwonych wódz zostawił ich w kompletnym stuporze. Wkrótce chaos jeszcze się pogłębił, bo jeden z dowódców, Marian Langiewicz, sam mianował się nowym dyktatorem. Jednocześnie kontrolę nad zbudowanym przez KCN podziemnym państwem próbowali przejąć Biali. Coraz bardziej prawdopodobne stawało się, że Polacy zaczną strzelać do siebie nawzajem. Zapobiegł temu młody naczelnik Warszawy Stefan Bobrowski. Ogłosił on Langiewicza dyktatorem militarnym insurekcji, a dla Tymczasowego Rządu Narodowego zarezerwował prawo podejmowania decyzji politycznych. Dzięki tej grze pozorów Bobrowski utrzymał w ryzach podziemne państwo.
Tworzący je wolontariusze ściągali od obywateli podatki i organizowali zaopatrzenie dla partyzantów. Zaczęły też działać konspiracyjne sądy, których wyroki egzekwowała utworzona przez Bobrowskiego straż przyboczna. Kiedy pokonany Langiewicz musiał przekroczyć austriacką granicę, naczelnik Warszawy został de facto wodzem powstania. Dzięki jego zdolnościom organizacyjnym udawało się formować nowe oddziały partyzanckie oraz zdobywać dla nich broń. Wówczas mający osobiste porachunki z Langiewiczem gen. Józef Wysocki upublicznił korespondencję Bobrowskiego z internowanym właśnie przez Austriaków byłym dyktatorem powstania. W jednym z listów do Langiewicza naczelnik Warszawy nazwał hrabiego Adama Grabowskiego „awanturnikiem najpospolitszym”. Urażony hrabia natychmiast wyzwał Bobrowskiego na pojedynek. Ten, choć miał na głowie całe powstanie i był krótkowidzem, nie odmówił.
Pojedynek, do którego doszło 12 kwietnia 1863 r. w lesie pod Rawiczem, przypominał egzekucję. Grabowski po latach służby w armii pruskiej potrafił znakomicie posługiwać się bronią. Pierwszym strzałem z odległości dwudziestu kroków trafił prosto w serce Bobrowskiego. Po śmierci jedynej kompetentnej osoby we władzach powstańczych kierowanie insurekcją znów zaczęli wyszarpywać sobie Biali i Czerwoni. To, że nadal trwała pomimo totalnego chaosu, jaki generowali jej przywódcy, dawało się wyjaśnić jedynie determinacją uczestników walk. Ale nawet jeśli istniała jakaś szansa na powodzenie powstania, przez charakter relacji polsko-polskich szybko ją zaprzepaszczono.
O kontrolę nad podziemnym państwem zbudowanym przez Komitet Centralny Narodowy rywalizowali Biali i Czerwoni. Coraz bardziej prawdopodobne stawało się, że Polacy zaczną strzelać do siebie nawzajem