Niepodległe Królestwo Polskie od samego początku ciążyło Rosjanom. Ani car, ani jego sojusznicy nie zamierzali ściśle przestrzegać konstytucji nadanej Polakom. Tymczasem ci zagwarantowane w niej swobody traktowali śmiertelnie poważnie. Na ich łamanie odpowiadali oporem, nie bacząc, że despotyczna tyrania zawsze w końcu odpowiada represjami. Eksperymentalna unia personalna Polski z Rosją mogłaby stabilnie egzystować jedynie, gdyby Aleksander I zdemokratyzował swoje imperium. Nigdy jednak do tego nie doszło, a Polacy zostali skazani na godzenie się ze stopniowym odbieraniem swobód, godności i władzy we własnym kraju. Przywykłemu do klęsk starszemu pokoleniu przychodziło to zaskakująco łatwo, lecz lata płynęły i o własnym państwie zaczynali marzyć młodzi.
„Wolność druku jest niezbędnym warunkiem wszelkiej innej wolności, bez niej rząd nawet reprezentacyjny jest bez pożytku. O, jakże ciężką zaciągnął odpowiedzialność Minister, który nas pozbawił tej tarczy wszelkich swobód naszych” – ogłosił z mównicy sejmowej w październiku 1820 r. poseł Wincenty Niemojowski. Dwa lata wcześniej gen. Józef Zajączek wydał dekret wprowadzający cenzurę prewencyjną. Namiestnik Królestwa Polskiego, teoretycznie sprawujący władzę w imieniu cara, zdobył się na złamanie artykułu 16 konstytucji (gwarantującego wolność słowa) z bardzo prozaicznego powodu: w warszawskiej prasie ukazywały się recenzje ośmieszające aktorkę uwielbianą przez wielkiego księcia Konstantego. Wściekły Konstanty oraz Nikołaj Nowosilcow, ciągle knujący, jak ograniczyć dane Królestwu przez cara swobody, wywarli presję na Zajączku. Znany ze służalczości namiestnik zadbał o odpowiednie przepisy oraz szybką rozbudowę urzędu cenzorskiego. Wsparli go w tym minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Stanisław Kostka Potocki oraz jego zastępca ksiądz Stanisław Staszic. Każdy z nich miał ponad 70 lat i doświadczył niejednej klęski uczącej pokory.
Serwilizm wobec Rosjan burzył jednak krew w pokoleniu 40-latków wchodzących dopiero do świata polityki. Jego reprezentant Wincenty Niemojowski nie oglądał się już na to, że ci sami ludzie kiedyś pisali Konstytucję 3 maja i walczyli w obronie niepodległości. „Przykro mi, wyznam, z tą surowością mówić o mężach, których szanowałem talent i zasługi, ale są ciężkie przewinienia, których przemilczeć nie wolno” – grzmiał, żądając od Sejmu oskarżenia gen. Zajączka oraz ministrów Potockiego i Staszica o popełnienie zbrodni stanu. Izba poselska nie posiadała jednak żadnej władzy wykonawczej. Choć opozycja zdobyła w niej przewagę, nie mogła niczego nakazać państwowej administracji. Awantura zakończyła się tym, że władze Królestwa Polskiego zamknęły obrady sejmowe, po czym nie zwoływano parlamentu przez następne pięć lat, znów jawnie łamiąc konstytucję, nakazującą to czynić przynajmniej raz na dwa lata.
Rosjanie uznawali Polskę za kolonię, a jej mieszkańców za poddanych. Bezkarność połączona z władzą deprawowała ludzi, którym imperator powierzał pilnowanie swoich interesów na terenach Rzeczpospolitej. Wszystko to wzmagało opór polskiego społeczeństwa
Tymczasem społeczna frustracja narastała, na co spory wpływ miały coraz bardziej zaskakujące zachowania cara oraz jego brata. Aleksander I, niegdyś pozujący na światłego Europejczyka, z początkiem lat 20. XIX w. zaczął zdradzać objawy pogłębiającej się manii religijnej. Większość czasu spędzał na modlitwie oraz pokutowaniu za to, że w młodości brał udział w zgładzeniu swojego ojca cara Pawła I. Natomiast u wielkiego księcia Konstantego nasilały się ataki agresji. „Nic podobnego nie było pod słońcem; rozumny i szalony, okrutny i ludzki, lecz czy dobrze czy źle czyni – popędliwością zawsze” – notował w pamiętniku Julian Ursyn Niemcewicz. Paradoksalnie Konstanty polubił Polskę i Polaków, w czym bardzo pomogło mu poślubienie Joanny Grudzińskiej. Uwielbiał też swoje wojsko, bo tak właśnie traktował armię Królestwa Polskiego. Gdy w 1828 r. Rosja rozpoczęła wojnę z Turcją, nie dopuścił do tego, żeby zostało wysłane na Bałkany. Jednocześnie z lubością znęcał się publicznie nad ludźmi podczas napadów furii. Czego nie dawało się zapomnieć, podobnie jak coraz częstszego łamania konstytucji.
Aspiracje i realia
Choć to Rosjanie mieli zawsze prawo do ostatniego słowa przy podejmowaniu kluczowych decyzji, większość ważnych spraw w Królestwie spoczywała w rękach Polaków. Tam, gdzie mieli całkowitą swobodę, osiągano największe sukcesy. Kraj błyskawicznie podnosił się ze zniszczeń po wojnach napoleońskich. Niedobory prywatnego kapitału rząd Królestwa postanowił zastąpić inwestycjami państwowymi. Wielkim zwolennikiem tej recepty na cywilizacyjne zapóźnienie był książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki. Pod jego nadzorem inwestowano pieniądze podatników w budowę nowych dróg, kopalń i zakładów przemysłowych. Aby przyśpieszyć industrializację, książę wspierał też prywatnych przedsiębiorców i starał się ściągnąć inwestorów z zagranicy. Dzięki temu reaktywowano Zagłębie Staropolskie, a Łódź rozpoczęła swą wielką karierę jako centrum przemysłu włókienniczego.
W ciągu dekady Królestwo Polskie wyrosło na najbardziej uprzemysłowioną cześć imperium Romanowów. Za tym szła szybka poprawa poziomu życia. Przedsiębiorczy Polacy bogacili się i mieli coraz większe aspiracje. Tymczasem Nowosilcow i wielki książę Konstanty dbali, żeby w strukturach państwa awansować mogli jedynie ulegli karierowicze. Zarówno reprezentanci imperatora, jak i ich polscy protegowani nie mieli złudzeń, czy obywatele darzą ich sympatią. Równie mocno nie ufali sobie nawzajem. Ten stan rzeczy przyniósł rozkwit sekretnych policji. „Każda więc instytucja organizowała własną sieć informacyjną. Nie stanowiły one tajnych policji w pełnym tego słowa znaczeniu, ich funkcje były jednak podobne. Tak silnie rozwinięty system inwigilacji wynikał zarówno z konkurencji wielu instytucji, jak i ze specyfiki sytuacji quasi-niezależnego państwa, a co za tym idzie braku jednego ośrodka decyzyjnego” – pisze Małgorzata Karpińska w opracowaniu „Policje tajne w Królestwie Kongresowym”.
Własne tajne służby posiadali zarówno wielki książę Konstanty, jak i Nowosilcow. Na ręce im oraz Polakom patrzył sekretny wydział barona Sassa, który słał raporty bezpośrednio carowi. Także istniejąca przy armii policja wojskowa szpiegowała mieszkańców Królestwa. Każda z policji budowała własne siatki płatnych informatorów, co pochłaniało ogromne fundusze. „W budżecie uchwalanym przez sejm mieściły się one w pozycji na utrzymanie korpusu dyplomatycznego” – opisuje Karpińska. Skarb Królestwa płacił rocznie tajnym służbom i donosicielom 180 tys. zł. Dodatkowo na ten sam cel przesyłano z Petersburga każdego roku ponad 250 tys. zł. Dla porównania: roczne utrzymanie całej armii Królestwa Polskiego, liczącej prawie 30 tys. żołnierzy i oficerów, kosztowało ok. 20 mln zł.
Promowanie donosicielstwa sprawiało, że nikt nie mógł czuć się do końca bezpiecznie. Co ciekawe, przez pierwsze lata Polacy wcale nie palili się do spiskowania. Pierwsze tajne organizacje wyrosły z zakładanych przez studentów w Warszawie oraz Wilnie kółek samokształceniowych. Przy czym o wiele intensywniej konspirowano w Wilnie, które znalazło się poza granicami Królestwa, lecz zachowało swój polski uniwersytet. Zaniepokojony tym książę Adam Jerzy Czartoryski, sprawujący wówczas skromny urząd kuratora wileńskiego, w maju 1822 r. spotkał się ze studentami. Na członkach organizacji filomackich (z greki „przyjaciele nauki”) i filareckich (z greki „przyjaciele cnót”) wymusił obietnicę rozwiązania ich organizacji oraz zniszczenia wszystkich archiwów. Młodzież zlekceważyła ostrzeżenia doświadczonego dyplomaty i pół roku później stała się idealną ofiarą dla chcącego powiększyć swoją władzę Nowosilcowa. Nadzorował on osobiście śledztwo i aresztowania. Objęto nim ponad 200 osób, za kratki trafiła połowa, wraz z kilkoma wykładowcami, w tym rektorem uniwersytetu Józefem Twardowskim. Z pracą na uczelni musiał się pożegnać historyk Joachim Lelewel. „Jedna z największych w Europie spraw sądowo-politycznych przeciwko organizacjom studentów zakończyła się po półrocznym śledztwie przeniesieniem 20 głównych oskarżonych w głąb Cesarstwa Rosyjskiego, a Tomasz Zan i Jan Czeczot zostali ponadto skazani na 12 i 6 miesięcy twierdzy” – opisuje Jerzy Skowronek w monografii „Od Kongresu Wiedeńskiego do Nocy Listopadowej”. W obronie prześladowanej młodzieży i kadry profesorskiej próbował interweniować u cara Czartoryski, ale poniżony przez przyjaciela z młodzieńczych lat podał się do dymisji. Tak na własne życzenie Rosjanie tracili osoby chcące z nimi współpracować, które wśród Polaków cieszyły się jeszcze autorytetem.
Na drodze do buntu
„Nie dziw, że nas tu przeklinają, / Wszak to już mija wiek, / Jak z Moskwy w Polskę nasyłają / Samych łajdaków stek” – usłyszał Bestużew na balu u senatora Nowosilcowa. Mickiewicz w III części „Dziadów” włożył w usta rosyjskiego oficera spostrzeżenie utrafiające w sedno, czemu plany zbudowania wspólnego państwa Polaków i Rosjan były oderwaną od życia mrzonką. Od kiedy po III wojnie północnej car Piotr I objął Rzeczpospolitą protektoratem i pozostawił kontyngent wojskowy na jej terenie, Rosjanie stale popełniali te same błędy. Polskę uznawali za kolonię, a jej mieszkańcom pozostawiali rolę poddanych. Bezkarność połączona z władzą błyskawicznie deprawowała ludzi, którym imperator powierzał pilnowanie swoich interesów na terenach Rzeczpospolitej. Wszystko to wzmagało opór polskiego społeczeństwa. Wspomnianą prawidłowość usiłował przełamać jedynie car Aleksander I. Jednak bardzo szybko wykazał się brakiem konsekwencji. W pierwotnym założeniu „konstytucja miała leżeć na stole, a bat pod stołem”. Tymczasem nie minęła dekada i wszystko wyglądało odwrotnie, potęgując prawdopodobieństwo wybuchu buntu
Pewność, że do niego dojdzie, dawało istnienie polskiej armii. Służący w niej żołnierze oraz spora część kadry oficerskiej (zwłaszcza tej młodszej) byli szczerymi patriotami. Tymczasem oddano ich w ręce niezrównoważonego emocjonalnie wodza o sadystycznych skłonnościach. Nic dziwnego, że oficerowie zaczęli spiskować. Okazywali się raczej fatalnymi konspiratorami. Twórca Wolnomularstwa Narodowego oraz Towarzystwa Patriotycznego mjr Walerian Łukasiński wpadł, bo zadenuncjował go dawny przełożony płk August Sznayder. Wydając kolegę, zdobył sobie opiekę wielkiego księcia Konstantego. Ten powołał Sąd Wojenny Najwyższy. Na jego czele stanął kierujący Komisją Rządową Wojny (ówczesnym ministerstwem obrony narodowej) gen. Jan Maurycy Hauke. Legionista, służący niegdyś pod komendą gen. Dąbrowskiego, nie miał żadnej litości dla młodszego kolegi oraz innych uczestników spisku. Najsurowszy wyrok – dziewięć lat twierdzy – usłyszał jesienią 1824 r. mjr Łukasiński. Po procesie wszystkich skazanych jeszcze pokazowo upokorzono. „Więźniom ubranym w galowe mundury zdarto szlify oficerskie, złamano szpady nad głowami. Następnie ubrano ich w strój więzienny, zakuto w kajdany i z taczkami, jak katorżnikom, kazano przejść przed frontem wojska. Ta kaźń Łukasińskiego zrobiła na Polakach wstrząsające wrażenie” – opisuje Jerzy Skowronek. Szczególnie mocno zapamiętano ją w armii. Młodzi żołnierze widzieli z jednej strony patriotę, karanego niewspółmiernie do winy. Po drugiej stronie barykady stała stara kadra. Bohaterowie czasów legionów i wojen napoleońskich, którzy zaprzeczali całej swej przeszłości, prześcigając się w okazywaniu służalczości Rosjanom. W zamian dostawali wysokie pensje, ciepłe posady i namiastkę władzy. Od wykonywania rozkazów takich dowódców o wiele przyjemniejsza była myśl, że można byłoby do nich zacząć strzelać.
Ostatni zapalnik
Szansę na rozładowanie narastającego napięcia przyniosła w grudniu 1825 r. niespodziewana śmierć Aleksandra I. Jego następcą został młodszy brat Mikołaj, który wymusił na wielkim księciu Konstantym zrzeczenie się praw do tronu. Nowy car z energią zabrał się do odrywania od Turcji krajów bałkańskich, by związać je z Rosją. Wybuch wojny z imperium otomańskim wymusił na władcy kompromis z Polakami. W Królestwie Polskim zaczęto znów zwoływać Sejm i dano możność swobodnego wypowiadania się opozycji. Ta w pierwszej kolejności domagała się przestrzegania konstytucji. Co więcej, po śmierci generała Zajączka car nie powołał swojego namiestnika, oddając całość władzy w ręce złożonej z Polaków Rady Administracyjnej.
Próbą sił oraz testem praworządności okazał się proces konspiratorów oskarżonych o współpracę z dekabrystami, którzy pod koniec 1825 r. próbowali dokonać w Petersburgu zamachu stanu. Choć spiskowców zatrzymano w większości na terenie Rosji, jako że byli obywatelami Królestwa Polskiego, zgodnie z konstytucją sądzono ich w Warszawie. Postawiono ich przed utworzonym w tym celu Sądem Sejmowym, złożonym z członków Senatu. Proces wywrotowców, rozpoczęty w połowie czerwca 1827 r., wzbudził w stolicy olbrzymie emocje. „Nieprzebrane mnóstwo ludu cisnęło się do pałacu Krasińskich, gdzie sąd odprawiał swe posiedzenia” – wspominał Maurycy Mochnacki. Wielki książę Konstanty zmobilizował całą policję i ułanów, żeby zapanować nad tłumem podczas kolejnych sądowych posiedzeń. „Ogrom publicznej niechęci wszystkimi wyrażał się sposoby, przez kułaki i zbiegowiska, przez kartelusze przybijane na rogach ulic i kościołów, w bajkach i satyrach, wierszem i prozą (…). Ponieważ nie było wolności druku, więc pokątne krążyły pisemka jadowite, złośliwe, zuchwałe, rewolucyjne” – dodawał.
Lud Warszawy jednoznacznie opowiadał się po stronie oskarżonych. Proces trwał niemal rok, co wskazywało, że także senatorowie tym razem nie zamierzają być tylko narzędziami w ręku przedstawicieli cara. Wreszcie w maju 1828 r. zapadły wyroki. Podpułkownik Seweryn Krzyżanowski, który po aresztowaniu mjr. Łukasińskiego stanął na czele Towarzystwa Patriotycznego, został skazany na sześć lat więzienia. Jemu jedynemu udowodniono bezpośrednie spiskowanie z dekabrystami. Innym oskarżonym, za przynależność do tajnych stowarzyszeń, wymierzono po trzy lata odsiadki. Jednak wszystkim na poczet kary zaliczono to, iż prawie trzy lata spędzili w areszcie. Poza ppłk. Krzyżanowskim szybko wyszli na wolność. Wielki książę Konstanty szalał z wściekłości. Zawiesił wykonanie wyroku i odwołał się do cara, znów łamiąc konstytucję. Mikołaj I z decyzją zwlekał aż do marca 1829 r. Wreszcie udzielił nagany senatorom, ale wyrok przyjął do wiadomości. Poza jednym wyjątkiem. Podpułkownikowi Krzyżanowskiemu, któremu zostały dwa lata do wyjścia na wolność, nakazał przedłużyć bezterminowo odbywanie kary. Co więcej, Polak został wywieziony w głąb Rosji do guberni tobolskiej. Wprowadzony przez księcia Czartoryskiego zapis do konstytucji, gwarantujący Polakom odbywanie kar w ojczystym kraju, został jawnie pogwałcony. „Sąd Sejmowy był więcej rewolucyjny w skutkach swoich niżeli samo Towarzystwo (Patriotyczne – przyp. aut.) i więcej od niego kraj do powstania usposobił” – zapisał w „Powstaniu narodu polskiego w roku 1830 i 1831” Maurycy Mochnacki. „Była to po prostu sankcja uroczyście udzielona przez ojców narodu wszystkim poprzednim zamachom przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy pod obcym uciskiem i upoważnienie dane wszelkim na przyszłość spiskom” – dodawał. Tym sposobem wynikło bolesne nieporozumienie. Elity polityczne Królestwa Polskiego żadnego powstania nie chciały, gdy tymczasem młodym patriotom się zdawało, iż one o niczym innym nie marzą.
Jakoś to będzie
„Szczególniejszym i najulubieńszym zatrudnieniem Konstantego była policja, policja tajna, szpiegostwo, podsłuchy, zbieranie wieści, plotek i bajek, i może nigdzie nie była tak liczna zgraja donosicieli, jak u niego w Warszawie” – opisywał na łamach wydanej w 1883 r. „Historii powstania listopadowego” Stanisław Barzykowski. Pomimo nieustannego tropienia spisków podwładni wielkiego księcia przegapili sprzysiężenie, które zawiązało się dosłownie pod jego nosem. Z budynku Szkoły Podchorążych w Łazienkach do Belwederu, gdzie mieszkał Konstanty, można było dojść spacerkiem w kilkanaście minut. Tymczasem to właśnie instruktor w podchorążówce ppor. Piotr Wysocki stworzył najgroźniejszy ze spisków. Z założonym przez niego stowarzyszeniem współpracowali nie tylko młodzi oficerowie, ale też ich równolatkowie zajmujący się nauką lub polityką, m.in. Maurycy Mochnacki, Joachim Lelewel, Walenty Zwierkowski. Konspiratorzy początkowo planowali wzniecenie buntu w trakcie uroczystości koronacyjnych na Zamku Królewskim 24 maja 1829 r., chcąc siłą wymusić na carze Mikołaju I obietnicę przestrzegania konstytucji. Ale politycy związani ze stowarzyszeniem wyperswadowali Wysockiemu ten pomysł.
Rok później, jesienią 1830 r., znów zaczęło wrzeć. „Ku końcowi września i w początkach października zaczęto przylepiać w Warszawie kartelusze na rogach ulic i odezwy rewolucyjne do Polaków. Pogróżki dla W. Księcia, a nawet obwieszczenia, że Belweder od nowego roku będzie do najęcia” – zapisał w pamiętniku Wysocki. „Wszystko to działo się bez naszej wiedzy. Wszędzie biegały wieści o rewolucyi wkrótce wybuchnąć mającej” – dodawał. Polacy rezonowali na wydarzenia dziejące się w Europie. Najpierw w lipcu 1830 r. rewolucja ogarnęła Paryż. Francuzi zbrojnie wystąpili przeciwko absolutystycznym zapędom Burbonów. W sierpniu powstanie wybuchło w Królestwie Zjednoczonych Niderlandów, od którego postanowiła oddzielić się Belgia. Państwa Świętego Przymierza szykowały się do zbrojnej interwencji w obronie starego porządku. Wiele wskazywało na to, że polska armia (choć Konstanty był temu przeciwny) weźmie w niej udział. Wysocki ze swymi najbliższymi współpracownikami przygotował pośpiesznie plan działania. Był on bardzo prosty. Zdominowane przez spiskowców polskie oddziały miały przejąć kontrolę nad stolicą, ująć wielkiego księcia, a następnie oddać całość władzy w ręce rządzących do tej pory Królestwem Polskim polityków. Ci wyzwoleni spod rosyjskiej kurateli winni pokierować walką o odrodzenie niepodległej Rzeczpospolitej. Żadnemu z buntowników nie zaświtało w głowie, że obdarowani pełnią swobody przywódcy zupełnie nie będą wiedzieli, co z takim prezentem począć.
Niegotowi na wolność
„W chwili kiedy oddział, przeznaczony do Belwederu, wyruszył z lasku łazienkowskiego, pospieszyłem do koszar podchorążych w towarzystwie walecznego porucznika Szlegla (który z obozu przywiózł nam ostre naboje karabinowe) i Jana Dobrowolskiego” – opisywał w pamiętniku Wysocki wieczór 29 listopada 1830 r. W Szkole Podchorążych trwały właśnie wykłady z taktyki. Wysocki wbiegł na salę z okrzykiem: „Polacy! Wybiła godzina zemsty. Dziś umrzeć lub zwyciężyć potrzeba! Idźmy, a piersi wasze niech będą Termopilami dla wrogów”. Potem padł okrzyk „Do broni!”, na co wszyscy odpowiedzieli tak samo. „Było nas stu sześćdziesięciu kilku! Zmierzamy uliczką prowadzącą do koszar trzech pułków jazdy rosyjskiej. Pewny będąc, że kompanie wyborcze śpieszą nam z pomocą, kazałem dać kilka razy ognia do zatrwożonych Rosjan” – wspominał Wysocki. Zaskoczony wróg został błyskawicznie rozgromiony. Tak romantycznie zaczynało się powstanie, na które nie byli przygotowani nawet jego inicjatorzy, o całej reszcie Polaków już nie wspominając.
Kolejne sekwencje listopadowej nocy pokazywały, jak bardzo. Znakiem dla konspiratorów z innych jednostek, że czas uderzyć na Rosjan, miał być widok płomieni ogarniających browar na Solcu. Tymczasem nim podłożony ogień na dobre zaczął płonąć, pożar już ugaszono. Wprawdzie udało się bez problemu opanować Belweder, lecz Wielki Książę zdołał pod osłoną nocy spokojnie opuścić Warszawę. Tymczasem powstańcy szukali sobie przywódców dosłownie na ulicach stolicy. Na początek w ich ręce wpadł bardzo zdolny młody generał (miał dopiero 38 lat), Stanisław Trębicki. Rebelianci złapali go pod kościołem św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Pomimo próśb Trębicki odmówił przejęcia nad nimi komendy. Jeszcze mniejszą ochotę wykazywał do tego, żeby zostać naczelnikiem powstania. Wówczas go związano. W tym czasie przechodził obok gen. Jan Maurycy Hauke. Jemu dobrze pamiętano wyrok wydany na mjr. Łukasińskiego. Został zastrzelony od razu. Chwilę potem podchorążowie zatrzymali powóz. Na pytanie, kto w nim jedzie, usłyszeli, że gen. Lewicki. Tak nazywał się znienawidzony komendant stacjonujących w mieście rosyjskich wojsk, gen. Michaił Iwanowicz Lewicki. Znów padły strzały. Dopiero chwilę potem buntownicy się zorientowali, iż nie dosłyszeli nazwiska i przez pomyłkę zastrzelili gen. Józefa Nowickiego. Wówczas gen. Trębickiemu puściły nerwy i zaczął szarpać się z podchorążymi, nazywając ich „mordercami”. Jako że i powstańcy nie panowali nad emocjami, koniec końców bardzo przyzwoity generał zginął od polskiej kuli. Potem od rana 30 listopada Rada Administracyjna Królestwa Polskiego na czele z księciem Druckim-Lubeckim próbowała spacyfikować bunt żołnierzy. Ci jednak nie pozwolili się rozbroić, a ludność stolicy opowiedziała się po ich stronie. Wówczas politycy uznali, że jedyną osobą zdolną ratować kraj jest Adam Jerzy Czartoryski. Poproszono go więc, żeby stanął na czele rządu. Książę nie odmówił, ale nawet on nie potrafił podjąć zdecydowanych działań. Niemal wszystkie osoby kierujące w tym czasie Królestwem Polskim jeszcze długo zachowywały się jak ludzie w ciężkim szoku, nie chcąc uwierzyć, że Polska jest znów skazana na wojnę z Rosją.