Do mnie NASA odezwała się w lutym 2002 roku, choć misja była zaplanowana na maj roku następnego. Jednak do startu w tym terminie nie doszło - wszystko się opóźniło z powodu katastrofy promu Columbia, po której NASA zawiesiło loty wahadłowców na dwa i pół roku. Polecieliśmy dopiero we wrześniu 2006 roku.

Start mnie zaskoczył. W środku kabiny nie było wcale tak głośno, jak się spodziewałam. Część hałasu na pewno tłumił kombinezon, bo w czasie startu siedzi się w pełnym skafandrze, i to w zamkniętym hełmie ze słuchawkami na uszach. Mimo to czułam mocne wibracje - pierwsze pojawiły się przy rozruchu silnika, potem stawały się coraz silniejsze. Wahadłowiec zaczął dygotać i chwiać się.

Wsłuchiwałam się w głos kontrolera prowadzącego doliczanie i potem, gdy nadeszła szósta sekunda przed startem, odpalono silnik na paliwo stałe. Czułam, jak jakaś potężna siła wpycha mnie w oparcie fotela. Najgorsze było chyba ostatnie pół minuty z trwającego 8 i pół minuty lotu na orbitę - przeciążenie dochodziło do 3G, a więc było trzykrotnie większe niż siła ziemskiej grawitacji. Poczułam, jakby ktoś położył na mnie coś bardzo ciężkiego. A potem nagle główny silnik przestał pracować, skończyły się wibracje i zapanowała cisza.

Nie odpychaj się zbyt mocno
Gdy dotarliśmy na orbitę, odpięłam pasy, bo chciałam sprawdzić, jak to jest w stanie nieważkości. Kiedy nic się nie stało, delikatnie odepchnęłam się czubkami stóp od podłogi i... nagle znalazłam się na suficie. Patrzyłam z góry na swój fotel. Na początku było to dziwne uczucie, bo jeśli jesteś przyzwyczajony do stąpania po twardym podłożu, to w stanie nieważkości świadomość ma problem z przystosowaniem się do nowej sytuacji.

Nauka poruszania się wymaga trochę czasu. Przez pierwsze dni misji - podobnie zresztą jak większość moich kolegów - zupełnie niepotrzebnie się zbyt mocno odbijałam od fotela, leciałam wtedy zbyt szybko i zbyt daleko. Nawet gdy się czegoś chwyciłam, by zahamować, to moje nogi i tak leciały dalej. Obijałam się o sprzęty i kolegów. Sztukę poruszania się w kosmosie opanowałam mniej więcej po tygodniu.

Najtrudniejszą rzeczą na orbicie było ułożenie się do snu. Na wahadłowcu nie ma osobnych sypialni czy łóżek, po prostu trzeba sobie znaleźć jakieś w miarę bezpieczne miejsce, wejść do śpiwora i zasnąć. Śpiwory mają specjalne paski, by dało się je do czegoś przyczepić. Jeśli się tego nie zrobi, można się obudzić rano w zupełnie innej części promu niż ta, w której się zasnęło, a przy okazji solidnie poobijać.

Kosmiczna kanapka
Według harmonogramu lotu zaraz po wejściu na orbitę mieliśmy zjeść kolację, byliśmy jednak tak zaaferowani i podekscytowani, że nikt nie myślał o jedzeniu. Dopiero potem złapał mnie wilczy głód i pierwszą rzeczą, jaką zjadłam na orbicie, była kanapka z masłem orzechowym oraz kilka marchewek.

Jak smakują ziemskie potrawy w stanie nieważkości? Nie czułam żadnej różnicy. Jednak inni astronauci mówią, że jedzenie w kosmosie wydaje się jakieś "bledsze", że ma mniej smaku. Zastanawiałam się, z czego może to wynikać. Być może w stanie nieważkości nasze kubki smakowe robią się nieco przytępione, a smaki wydają się mniej intensywne. Poza tym w kosmosie jedzenie nie pachnie, a przecież zapach ma wielkie znaczenie dla smaku.

Generalnie jedzenie w stanie nieważkości nie jest tak trudne, jak mogłoby się wydawać. Trzeba po prostu pilnować, by stek czy bułka nie odfrunęły z tacki. Największe problemy miałam z ryżem - gdy już udało mi się nabrać na widelec zgrabną porcję białych ziaren, zanim włożyłam ją do ust, połowa fruwała już po kabinie. Następnym razem zamiast ryżu poproszę o puree ziemniaczane z sosem, bo lepiej trzyma się w kupie.

Legendarna toaleta
Oczywiście w kosmosie trzeba się też czasem umyć. Kosmetyki, które dostaliśmy przed wylotem, nie wymagały spłukiwania, jednak - moim zdaniem - mycie przynosi lepsze efekty, kiedy użyje się trochę wody. Mam bardzo długie włosy, które sprawiały mi trochę problemów. Najpierw trzeba było je zmoczyć w bąblu wody, potem szampon i na koniec płukanie. Wyobraź sobie zabawę: jedną ręką starasz się spłukać szampon, drugą trzymasz ręcznik, którym wyłapujesz krople unoszącej się wszędzie wody. Podobnie było z myciem - najpierw zwilżałam mydło lub myjkę, nacierałam ciało wodą z mydłem, a na koniec spłukiwałam wodą.

No i jeszcze toaleta. Naprawdę nie wiem, czemu wokół tej sprawy narosło tyle legend. Co prawda z toalety korzysta się na wahadłowcu w nieco inny sposób niż na Ziemi, ale wszystkiego da się nauczyć. Po prostu trzeba się stosować do toaletowej procedury: w odpowiednim momencie uruchomić zasysanie w próżnię. I po kłopocie.

Życie na wahadłowcu przypomina nieco wyjazd na kemping czy wypad pod namioty. Mieszka się z kolegami, razem śpi i je. W mojej misji brało udział sześć osób, ale każda miała swój skrawek prywatnej przestrzeni.

Choć większość rzeczy wyglądała w kosmosie prawie normalnie, to pamiętam jedną, która bardzo mnie zaskoczyła. Pewnego dnia obudziłam się i zobaczyłam przed sobą szarą ścianę. A przecież w wahadłowcu nie było żadnej szarej ściany! Dopiero po chwili zrozumiałam, że to, na co patrzę, nie jest ścianą, a podłogą, a to, na czym siedzę, nie jest podłogą, ale właśnie ścianą. To naprawdę niesamowite, jak silnie niektóre rzeczy są utrwalone w naszym mózgu i jak automatycznie postrzegamy i interpretujemy otoczenie. Po kilku dniach umysł przestaje jednak płatać figle i wiadomo już, że w kosmosie pewne sprawy, np. kierunki góra - dół, nie są takie oczywiste jak na Ziemi.

Na pełnych obrotach
Dzień na orbicie trwa 24 godziny, a czas mierzymy zgodnie z czasem centrum lotów kosmicznych. W trakcie doby 16 godzin było przeznaczone na aktywność, a pozostałe osiem - na odpoczynek. Po przebudzeniu mieliśmy zazwyczaj wolne dwie godziny. To wystarczało, by się umyć, ubrać, coś zjeść, sprawdzić, czy plan dnia nie uległ zmianie, oraz poczytać e-maile od rodziny. A potem do pracy. Nasza misja trwała zaledwie 12 dni i mieliśmy dużo do zrobienia.
Wieczorem, gdy znów miałam czas wolny, jadłam kolację z kolegami, czytałam nowe wiadomości od bliskich, myłam się, po czym... błyskawicznie zasypiałam.

Kiedy akurat nie miałam nic do robienia, obserwowałam Ziemię przez okno. Brzmi to banalnie, ale to naprawdę niezwykłe zajęcie i niezwykła planeta. Widzisz te wszystkie kolory - niebieski ocean, zielone lasy, złocistą pustynię. Patrzysz na nie z góry i jest to naprawdę niesamowity widok.

Podczas mojej misji wyszłam w kosmos na spacer. Nie był to jednak relaks, lecz chyba najbardziej męczący element wyprawy: sześć godzin intensywnej pracy fizycznej.

Nie bałam się, a jedyne, co mi przeszkadzało, to świadomość, że wszyscy na mnie patrzą - cała załoga i ludzie na Ziemi obserwujący nas przy pomocy kamer.

W całej tej wyprawie najbardziej niezwykła była chwila, kiedy tuż po wyjściu na zewnątrz zobaczyłam wahadłowiec i pomachałam stojącym za szybką kolegom. Zdałam sobie wtedy sprawę, że jeszcze niedawno byłam tam z nimi, w środku, a teraz jestem sama w przestrzeni kosmicznej. Dookoła była głęboka czerń, a pod moimi stopami spokojnie przetaczała się błękitna, spowita w białych chmurach Ziemia. To było piękne. Wszystko delikatnie toczyło się przez kosmos, a ja razem z tym. Nigdy tego nie zapomnę.

Czas do domu
12 dni minęło bardzo szybko i w końcu nadszedł czas powrotu do domu. Z jednej strony cieszyłam się na spotkanie z mężem i synkiem, ale w kosmosie było tak niesamowicie, że chętnie bym tam jeszcze trochę została. A lądowanie wahadłowcem bardzo przypomina lądowanie dużym samolotem - obróciliśmy prom do góry nogami i tyłem do kierunku orbitowania, by wytracić prędkość. Potem obróciliśmy wahadłowiec z powrotem dziobem do przodu i około 120 kilometrów nad Ziemią weszliśmy w atmosferę. W tym momencie statek leciał jeszcze z ogromną prędkością i musiał ją wytracić przed podejściem do lądowania. Żeby to osiągnąć, ustawia się prom pod kątem, z nosem zadartym do góry. Choć w trakcie przelotu przez atmosferę niektóre fragmenty promu osiągają temperaturę ok. 1300 stopni Celsjusza, to nie czułam, by w jego wnętrzu zrobiło się gorąco. Wahadłowiec jest bardzo dobrze izolowany, a poza tym mieliśmy na sobie kombinezony, które mają własny system wentylacji.

Podczas lądowania wszyscy byliśmy bardzo zajęci - co chwila sprawdzaliśmy odczyty różnych urządzeń. Ponieważ siedziałam na śródpokładzie, nie widziałam, co jest za oknem. Słyszałam jednak od innych astronautów, że widok strumienia plazmy pojawiającego się przy wahadłowcu jest niesamowity: mieni się na czerwono, fioletowo i pomarańczowo. Pojawiają się błyski oraz iskry. Gdy prom się wreszcie zatrzymał, nie wyszliśmy z niego od razu, bo musieliśmy zaczekać kilka minut, aż z jego powierzchni ulecą toksyczne opary.

Gdy wyszłam z wahadłowca, nagle się okazało, że choć misja trwała zaledwie 12 dni, to moje ciało całkowicie odzwyczaiło się od przyciągania ziemskiego. Mąż opowiadał mi potem, że gdy wysiedliśmy z wahadłowca, wyglądaliśmy jak grupka dzieci, które dopiero uczą się stać. Musieliśmy wyglądać naprawdę śmiesznie i pokracznie - trudno było nam złapać równowagę, staliśmy na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach. Na dodatek, przez trzy pierwsze dni po powrocie wydawało mi się, że jestem strasznie ciężka, że wszystko wokół mnie szybko się kręci.

Ale i tak chciałabym jeszcze raz polecieć w kosmos. Naprawdę bardzo chciałabym polecieć.















































Reklama