Wierzę, że Polska po roku 2030 może być potęgą high-tech” – te słowa premiera Mateusza Morawieckiego wygłoszone podczas jednego z kongresów z pewnością zapamiętamy na długo. „Żyjemy w czasach gospodarczego, wielkiego przełomu, za zakrętem czai się czwarta rewolucja gospodarcza. Ona buduje zupełnie nowe perspektywy, zupełnie nowe przestrzenie i my, Polacy, Polska, mamy szansę po raz pierwszy uczestniczyć w tym rozdaniu”. Problem w tym, że do terminu zakreślonego przez premiera mamy już tylko 12 lat, a oznak potęgi jak na lekarstwo. Choć raport GUS opublikowany w styczniu 2018 r. pt. „Działalność innowacyjna przedsiębiorstw w latach 2014–2016”, pokazuje, że aktywne przedsiębiorstwa przemysłowe i usługowe stanowiły w badanym okresie – kolejno – 20,3 proc. i 14,5 proc. ogólnej liczby funkcjonujących w kraju podmiotów, to główną przyczyną niewdrożenia innowacji w 81,7 proc. przedsiębiorstw przemysłowych i 92,5 proc. usługowych był… brak przekonującego powodu dla ich wprowadzenia. Brakuje nam pomysłów.
O innowacji myślimy w sposób magiczny. Wierzymy w bajki o tym, że największe wynalazki to dzieła wybitnych jednostek, kierujących się głodem wiedzy i chęcią zmierzenia się z nieznanym. Ludzie ci poświęcają życie pracy, w której tylko oni upatrują sensu, a konsekwencja prowadzi ich do sukcesu. Przykładem jest Steve Jobs, wedle quasi-hagiograficznych przekazów zaniedbujący higienę osobistą w trakcie garażowej pracy nad pierwszym komputerem domowym przeznaczonym do masowej produkcji. Inne bajki mówią o tym, że innowacje i odkrycia to dzieło nagłego olśnienia. Ich bohaterami są Archimedes formułujący prawo wyporu w trakcie kąpieli w wannie, Izaak Newton, któremu spada na głowę jabłko, i – voilà! – odkrywa prawo powszechnego ciążenia, albo Percy Spencer, który eksperymentując z magnetronem emitującym mikrofale, odkrywa, że stopił mu się czekoladowy batonik w kieszeni, i w ten sposób wymyśla mikrofalówkę. Popularne są też opowieści o rządzie wyznaczającym innowacyjny cel, o którym albo nie pomyślał, albo którego nie jest w stanie zrealizować sektor prywatny. Taki genialny rząd zatrudnia własnych specjalistów, sypie im pieniędzmi z kieszeni podatników i wypowiada sprawcze: „Niech się stanie!”. W tej bajce pojawiają się takie wynalazki, jak internet, GPS czy drony.
Czy żeby dojść prawdziwej natury innowacyjności, trzeba te bajki porzucić? Przeciwnie.
Musimy uwierzyć w nie wszystkie naraz. Tyle że z pewnymi modyfikacjami. Taki wniosek płynie z kilku już dekad badań nad innowacyjnością.
Szczęśliwy traf i sporo pomyłek
Sekret popularności „bajek” o wynalazkach tkwi nie tylko w prostocie redukującej innowacyjność do jednej przyczyny, lecz także w tym, że każda z nich zawiera ziarno prawdy. Steve Jobs faktycznie na początku pracował w garażu, Newton odkrył grawitację, obserwując zjawiska przyrody, a internet naprawdę powstał na rządowe zamówienie.
Jest jednak coś jeszcze, co łączy wiele podobnych historii – cichy aktor zmieniający bieg wydarzeń – przypadek. To właśnie „szczęśliwy traf” (z ang. „serendipity”), czyli odkrycie czegoś, czego się być może nawet pierwotnie nie szukało, badacze coraz częściej wymieniają jako jedno z głównych źródeł innowacji. W szerszym ujęciu jest to po prostu trwała zdolność do bycia farciarzem, która stoi za ogromną liczbą zarówno niewielkich usprawnień tego, co już działa (innowacją jest przecież nawet finezyjne obcięcie kosztów produkcji w firmie czy dorzucenie wygodnej opcji w edytorze tekstów), jak i tych wielkich idei, które zmieniają oblicze świata, przełomowych innowacji na miarę druku. – Szczęśliwy przypadek bardzo często leży u źródeł największych odkryć i wynalazków. Tym większa szansa, że owe będą się pojawiać, im bardziej otwarty i wolny jest system, w którym innowatorzy pracują. Wchodzą wtedy w większą ilość interakcji z otoczeniem – zauważa prof. Piotr Płoszajski, szef Katedry Teorii Zarządzania w Szkole Głównej Handlowej (SGH).
Przypadek był kluczowy dla wynalezienia wspomnianej wcześniej mikrofali czy internetu (twórcom nie chodziło przecież o wynalezienie ogólnoświatowej sieci WWW, ale o sprawną komunikację dla wojska na wypadek III wojny światowej), a nawet dla powstania szybkoschnącego kleju. Nie byłoby „Super Glue” czy naszej rymowanki o „Kropelce” („Co kropelka sklei, sklei...”), gdyby nie Harry Coover z Eastman Kodak Laboratories, który na przełomie lat 40. i 50. XX w. pracował nad projektem osłon dla kokpitów lotniczych. Cyjanoakrylan etylu, który miał być użyty do ich produkcji, okazał się nie spełniać założeń technicznych. Jednak substancja ta, jak zauważył Coover, bardzo mocno i szybko łączyła ze sobą różne materiały bez konieczności podgrzewania. Coover opatentował wynalazek, który od 1958 r. (bo sporo czasu zajęło jego dopracowanie) zaczął podbijać rynek.
O innowacji myślimy w sposób magiczny. Wierzymy w bajki o tym, że największe wynalazki to dzieła wybitnych jednostek, kierujących się głodem wiedzy i chęcią zmierzenia się z nieznanym. Ludzie ci poświęcają życie pracy, w której tylko oni upatrują sensu, a konsekwencja prowadzi ich do sukcesu
Długa lista „serendypnych” innowacji zawiera m.in. szczepionki, rozrusznik serca, dagerotyp (technika fotograficzna z lat 20. XX w.), teflon albo zdjęcia rentgenowskie. Co dzień pojawiają się na niej nowe pozycje. Profesor Płoszajski zwraca uwagę, że każde z tych odkryć okupione jest masą nieudanych prób. – Z tymi szczęśliwymi trafami wiąże się nieodłącznie częste podążanie ślepymi uliczkami, a więc masa bolesnych porażek. Rozumienie innowacji jako szczęśliwego trafu jest równoznaczne z akceptacją błądzenia – zauważa prof. Płoszajski.