I znów wyszło na to samo: posłuszeństwo, uległość to nieodłączny element ludzkiej osobowości, pierwotny impuls, silniejszy od etyki.

"To, co działo się na świecie w latach 1933 - 1945, komory gazowe, powstało w umyśle jednego człowieka. Ale zbrodnie wojenne mogły osiągnąć skalę masową tylko dlatego, że nie jeden, ale tysiące innych ludzi wykonywało rozkazy" - pisał Milgram. Na początku lat 60. pracował jako profesor psychologii społecznej na uniwersytecie w Yale. Był uczniem słynnego naukowca Salomona Ascha, który jako pierwszy zajął się badaniami nad konformizmem. To on wykazał, że pod presją otoczenia ludzie są w stanie zaprzeczać najbardziej oczywistej prawdzie. Na przykład widząc dwie namalowane na podłodze kreski, potrafią upierać się, że ta krótsza jest dłuższa, tylko dlatego, że nie chcą wyłamać się z grupy.

Reklama

Milgram postanowił pójść o krok dalej. A co z wpływem, jaki wywiera na nas osoba obdarzona autorytetem, choćby dowódca? Czy takiej presji naprawdę nie można się oprzeć? W 1961 r. odbywał się głośny proces Adolfa Eichmanna, jednego z największych zbrodniarzy wojennych, który na wszystkie zarzuty odpowiadał, że tylko wykonywał rozkazy dowódców. Milgram nie ukrywa, że zeznania najsłynniejszego urzędnika III Rzeszy posłużyły mu za inspirację.

Karanie prądem

"W 1961 r. jak wielu mieszkających w okolicach New Haven zobaczyłem ogłoszenie w gazecie. Przeczytałem tam, że poszukuje się chętnych do badania naukowego. Zwracali koszty podróży i dawali rekompensatę za stracony czas, w sumie pięć dolarów" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Joseph Dimow. "Gdy przyjechałem do Yale, spotkałem się z człowiekiem wyglądającym na naukowca. Miał kombinezon i duże okulary w rogowych oprawkach. Zaprowadził mnie do pomieszczenia pełnego nieznanych mi urządzeń elektrycznych. Tam czekał drugi uczestnik badań. Profesor wyjaśnił, że weźmiemy udział w eksperymencie, który ma wykazać, jak kara wpływa na tempo uczenia się. Jeden z nas zostanie <nauczycielem>, drugi <uczniem>. Pierwszy przeczyta parę słów, a następnie sprawdzi, ile z nich <uczeń> zdołał zapamiętać. Jeśli ten nie będzie potrafił podać prawidłowej odpowiedzi, <nauczyciel> ukarze go." W jaki sposób? Wstrząsem elektrycznym.

Reklama

"Okazało się, że w wyniku losowania przypadła mi rola <nauczyciela>" - ciągnie Joseph Dimow. "Drugi mężczyzna wyszedł do pokoju obok, tak że nie mogłem go widzieć. Profesor powiedział, że <uczeń> zostanie przywiązany do krzesła, by w czasie eksperymentu nie zrobił sobie krzywdy ani nie zniszczył drogiego sprzętu. Mnie posadził przed konsolą, na której na żółto zaznaczono <słaby wstrząs> (15 voltów), a na czerwono <niebezpieczeństwo: silny wstrząs> (450 voltów). Za złe odpowiedzi miałem karać coraz silniejszymi dawkami, począwszy od 15 voltów. Wszystko to wydało mi się podejrzane. Zadałem mnóstwo pytań: czy to nie jest niebezpieczne? Co się stanie, jeśli <uczeń> będzie miał dość i zechce się uwolnić? A jeśli ma słabe serce? Profesor uspokoił mnie, że nic mu nie grozi, bo wraz ze wzrostem napięcia prądu spada jego natężenie. A potem sam pozwolił mi spróbować - 45 voltów poczułem jak lekkie ukucie. I tak zaczęliśmy."

Cała aparatura, którą widział Dimow, była nieprawdziwa, nikt nikogo nie raził prądem, a rolę "ucznia" zagrał 45-letni księgowy. Niemniej uczestnicy badania nie wiedzieli o tym i wierzyli, że naprawdę zadają drugiemu człowiekowi ból. Gdy po kilku nieprawidłowych odpowiedziach dawka kary dochodziła do 150 voltów, słyszeli z sąsiedniego pokoju pierwsze okrzyki. Przy 300 voltach rozlegało się stukanie w ścianę, tak jakby uwięziony tam nieszczęśnik pragnął przerwać okrutny eksperyment. Potem w pokoju robiło się zupełnie cicho.

Reklama

Dawka śmiertelna? Ja nie przerywam

Milgram wspomina, że większość "nauczycieli" chciała dość wcześnie przerwać eksperyment. Jednak profesor, w rzeczywistości wykładowca biologii, odwodził ich od tego. Najpierw prosił, potem nalegał, że doświadczenie trzeba kontynuować, wreszcie ostrzegał, że uczestnik nie ma wyboru. Pod jego wpływem "nauczyciele" ciągnęli dalej "lekcję". I to nawet wtedy, gdy sami zaczynali odczuwać z tego powodu silny stres.

"Po kilku nieudanych odpowiedziach i wstrząsach <uczeń> krzyknął po raz pierwszy. Spytałem, czy wszystko w porządku. Powiedział, że tak, jednak potem krzyknął jeszcze głośniej. Powiedziałem, że przestanę, ale obaj - i profesor, i <uczeń> - stwierdzili, że możemy iść dalej. Po kilku kolejnych okrzykach bólu znów odmówiłem współpracy. Profesor zaczął mnie przekonywać, że niszczę doświadczenie, a potem, że nie jestem odpowiedzialny za to, co się dzieje. Jednak mimo to uparłem się i powiedziałem nawet, że gotowy jestem zwrócić pieniądze, które zapłacono mi z góry. Wtedy skończyliśmy" - wspomina Dimow.

Czy to możliwe, by którykolwiek z uczestników doszedł do 450 voltów? - zastanawiał się przed eksperymentem Milgram. I to nawet wtedy, gdy będzie wiedział, że to dawka śmiertelna? Psychologowi wydało się to mało prawdopodobne, ale postanowił przekonać się, czy inni uczeni podzielają jego intuicję. Przesłał kilkudziesięciu osobom z Yale kwestionariusz, gdzie opisał planowane doświadczenie oraz zadał pytanie o jego przewidywany rezultat. Większość uznała, że przycisk z oznaczeniem 450 V nacisną tylko nieliczni, zapewne z zaburzeniami psychicznymi, skłonnością do sadyzmu. W rzeczywistości aż 26 z 40 uczestników, ulegając argumentacji prowadzącego, zadało "uczniowi" najwyższą karę. Tylko jeden zdecydowanie odmówił kontynuowania przed przekroczeniem granicy 300 voltów. Milgram przeprowadzał to doświadczenie jeszcze kilkakrotnie, zmieniając jego warunki (np. odbywało się nie w salach szacownego uniwersytetu Yale, ale w gorszej dzielnicy miasta). Za każdym razem osiągał podobne wyniki - około 60 proc. uczestników było gotowych zadać "uczniom" maksymalny ból. Taki sam rezultat przyniosło badanie, w którym udział wzięły kobiety.

Pokusa zła

Eksperyment Milgrama długo nie był powtarzany. Na jego realizację nie chciały zgodzić się z komisje etyczne uniwersytetów. Zastrzeżenia budziło narażenie uczestników na silnie, traumatyczne doświadczenia - wolontariusze pocili się, trzęśli, machali rękami, niektórzy, jak wspomina sam Milgram, chichotali "dziwnym, nerwowym śmiechem". Naukowiec bronił się, że już po zakończeniu zdecydowana większość nie miała mu niczego za złe (nawet mu dziękowała), a przeprowadzone po roku badania psychiatryczne na osobach, które najsilniej przeżyły doświadczenie, pokazało, że eksperyment nie pozostawił w ich psychice żadnego trwałego śladu.

Powtórzyć eksperyment udało się dopiero Jerry’emu Burgerowi z Santa Clara University, który jednak ograniczył maksymalny wstrząs do 150 voltów. Wyniki publikuje najnowszy numer pisma "American Psychologist". "Ludzie często odrzucają propozycję Milgrama, bo twierdzą, że to doświadczenie przeprowadzone kilka dekad temu, kiedy ludzie byli bardziej skłonni ulegać wpływowi autorytetów niż teraz. Moje badania wykazały jednak, że nic się nie zmieniło" - opowiada DZIENNIKOWI Jerry Burger. Tym razem maksymalny ból "uczniowi" zadało 70 proc. uczestników badania. Co okazało się największą niespodzianką? "To, jak trudno na początku określić, kto podda się wpływowi prowadzącego i będzie kontynuował karanie, a kto zdoła przerwać doświadczenie" - mówi Burger. "Patrząc na ludzi, nie sposób na to wpaść."

Czy eksperyment Milgrama oznacza, że są okoliczności, w których prawie każdy z nas może zamienić się w oprawcę? "Większość ludzi jest dobra" - opowiada DZIENNIKOWI Filip Zimbardo, psycholog, autor słynnego eksperymentu więziennego. "Opieramy się pokusom i jesteśmy zdolni dokonywać śmiałych, nawet heroicznych czynów. Ale to te złe rzeczy zdobywają sławę, to o nich mówi się w telewizji i dlatego wywierają potężny wpływ na naszą wyobraźnię. Destrukcja to proces szybki i gwałtowny, natomiast kreacja - powolny, może dlatego tak często przechodzi niezauważona. Nauka opierania się pokusie czynienia zła jest częścią ludzkiej historii. Być może najważniejszą."