Zdumieni obywatele dowiadują się, że może będziemy mieli system kanclerski, a może prezydencki. Odpowiadają ochoczo na pytania, co by woleli. Ale czy ich to w ogóle obchodzi, czy jest powód, żeby to ich dziś obchodziło, a tym bardziej, by ich obchodzić miało w przyszłości? Inny powód niż niechęć lub sympatia do poszczególnych postaci politycznych, powód estetycznie zrozumiały, lecz faktycznie - absurdalny. Kto i za co zapędza nas w kozi róg?

Reklama

Propozycje Donalda Tuska dotyczące konstytucyjnych regulacji, przede wszystkim prawnej sytuacji premiera rządu i prezydenta, komentowane przez setki osób z zaskakującym zaangażowaniem, jakby chodziło o spawy ważne dla narodu i dla obywateli, skłaniają do zadania następujących pytań: po co nam premier i prezydent? Jak długo jeszcze będą w ogóle potrzebni? Jakie jest miejsce i znaczenie polityków w demokracji przyszłości, czyli jakie będzie za lat 20 lub 50? Moje odpowiedzi wynikają z podstawowego założenia: należy bronić demokracji, a nie polityków. W demokracji bowiem politycy pełnią tylko usługi polityczne, tak jak krawcy - usługi krawieckie.

Koniec wieku reprezentacji

Wielki socjolog Daniel Bell miał rację, kiedy w 1960 roku ogłosił koniec wieku ideologii. Ideologia jeszcze się tliła, ale nawet marksizm już zaczynał przymierać. Dzisiaj w świecie zachodnim ideologii jako wielkich ścierających się systemów już nie ma (chyba że w Polsce w ostatnich latach). Sądzę, że po niemal połowie wieku przyszła pora na ogłoszenie końca wieku reprezentacji, czyli na uznanie, że nasi reprezentanci już nas nie reprezentują. Dla porządku przyznajmy, że nie dotyczy to władz lokalnych czy samorządowych, ale tych na szczeblu krajowym. Nie trzeba wiele zgryźliwości, by stwierdzić, że działa także relacja odwrotna. Politycy wybrani na wszystkie stanowiska parlamentarne czy wykonawcze też nie mają poczucia, że nas reprezentują. Posłowie - potwierdzają to badania socjologiczne - nie pamiętają, że w przysiędze, jaką składali po objęciu mandatu, były słowa o reprezentowaniu narodu, lecz pytani - odpowiadają, że reprezentują swoją partię, region lub po prostu samych siebie. Poparcie minimalnej części społeczeństwa nie przeszkadza najwyższym organom władzy wykonawczej żywić przekonania, że reprezentują naród i ogół obywateli, ale ja nie chcę by mnie reprezentowali. Nie jest mi to do niczego potrzebne.

„Ja”, to znaczy bardzo wielu obywateli, straciło serce do idei reprezentacji, gdyż sama idea czy zasada zaczęła tracić sens. A za czas pewien utraci go bezpowrotnie, bowiem jak może rozumny człowiek sądzić, że ktokolwiek będzie reprezentował jego interesy, a tym bardziej poglądy. Jak można się spodziewać, że wybierani przez nas ludzie mają nas, a nie siebie na względzie? Gdyby tak było, to ich trzeba by uznać za nierozumnych, skoro doskonale wiemy, że egoizm - mniej lub bardziej skrywany - jest wrodzoną cechą człowieka. Idealizm ojców demokracji wynikał z przeświadczenia, że nasi reprezentanci, a zatem najlepsi spośród nas, będą w parlamencie prowadzili debaty na temat tego, jakie rozwiązanie danego problemu jest najlepsze dla wszystkich, a może nawet - najbliższe prawdy. I nawet jeżeli w sposób ułomny ta szczytna zasada funkcjonowała, to przestała działać od chwili przekształcenia się partii politycznych w maszyny do zbierania głosów, a posłów w przedstawicieli lobbujących przedsiębiorców, związków zawodowych czy innych partykularnych instytucji.

Koniec wieku reprezentacji, czyli jasne przekonanie, że nie ma żadnego związku między nami a tymi, których wybraliśmy, musi poprowadzić w przyszłości do dalszych konsekwencji. Demokracja może się zmieniać i rozwijać w dwu kierunkach, a najlepiej, żeby działo się to równocześnie. Pierwszy to: od polityki do administracji, a drugi to przeniesienie polityki na poziom lokalny.

Najpierw od polityki do administracji. Historia powojennego świata zachodniego pokazuje dobitnie, że nigdy żaden rząd czy prezydent nie przegrał w okresie materialnego - i szerzej - cywilizacyjnego dobrobytu (jedynym wyjątkiem jest rząd PiS). Z tego wynika, że wyborcy oczekują spełnienia swoich oczekiwań w zakresie szeroko pojętego bezpieczeństwa, a nie wielkich idei, wielkich wartości i wielkich nadziei. Nadzieje umiarkowane, ale realne - to wszystko, czego chcemy od władzy państwowej. Do tego jednak nie jest potrzebna specyficzna sfera polityki z całą jej rozdętą konstytucyjną i reprezentacyjną otoczką, lecz tylko sprawni administratorzy, których nazwisk nawet nie trzeba koniecznie znać, a tym bardziej pamiętać.

Reklama

W świecie współczesnym nie grożą nam wielkie katastrofy (nawet kryzys nie okazał się wielką katastrofą), nie grożą wojny w obrębie świata zachodniego, nie grozi głód, a będzie tylko nieco lepiej, więc do czego nam fundamentalne decyzje polityczne. Ponadto Unia Europejska zadba o większość naszych zewnętrznych interesów, więc szanse na życie umiarkowanie bezpieczne są kolosalne. W tej sytuacji rozsądni i dobrze opłacani administratorzy będą znacznie bardziej przydatni niż ambitni i marnie opłacani politycy. Nie będzie potrzeby podejmowania wielkich decyzji, których zresztą politycy nie potrafią lub które boją się podejmować nawet teraz.

Czytaj dalej...



Ponadto pojawi się coraz więcej sporów publicznych dotyczących zagadnień w istocie moralnych. Oczywiście jest to problem in vitro czy ingerencji genetycznej, ale także tego, które z nowych i bardzo drogich lekarstw należy refundować, skoro wszystkich refundować się nie da. Należy żywić przekonanie, że obywatele nie pozwolą decydować politykom o sprawach moralnych. Że ani prezydent wybrany w powszechnych wyborach, ani prezydent wybrany przez Zgromadzenia Narodowe nie będzie miał prawa podejmować takich decyzji lub w nie ingerować. Jakim prawem ktokolwiek poza mną lub - w przypadku lekarstw - moimi kompetentnymi współobywatelami miałby decydować o sprawach mojego sumienia? Kto może stawiać tamy rozwojowi nauki, nawet jeżeli pojawiają się przy tej okazji zagrożenia? Tym bardziej że nigdy w historii takich tam postawić się nie udało, a co najwyżej siły ciemnoty hamowały rozwój nauki na pewien czas.

Naturalnie będziemy postępowali w przyszłości w znacznie większym stopniu tak, jak będziemy chcieli, ale to pozbawi polityków jeszcze jednego (słabego) usprawiedliwienia ich egzystencji. Obywatele osiągnęli bowiem już, w każdym razie w ramach cywilizacji zachodniej, taki poziom rozumienia swoich spraw, że ich za rękę prowadzić się nie da. A zarazem, co paradoksalne nieco, zarówno obywatele, jak i politycy nie rozumieją pewnych spraw, więc musimy wszyscy - bardzo niechętnie - zdać się na opinię ekspertów. Czy politycy w czymkolwiek różnią się od obywateli w zakresie rozumienia zasad działania i opłacalności nowych źródeł energii lub wprowadzania nowych systemów przekazu danych komputerowych? Nie. Więc po radę administratorzy, a nie politycy, powinni się udać do ekspertów, w nadziei, że ci wiedzą, a nie oszukują, że wiedzą, co się bardzo często zdarza. A zatem my, ludzie poszczególni, albo doskonale wiemy, co jest w naszym interesie, albo wiedzieć nie możemy, lecz politycy nam w tym nie pomogą. Nie oznacza to jednak wcale końca wieku demokracji.

Wstecz do demokracji

Zapomina się, że spory o relacje między prezydentem a premierem są drugorzędne w stosunku do tego, co wielcy obserwatorzy i propagatorzy demokracji zauważyli już dawno temu. We wspaniałym dziele Alexisa de Tocqueville’a „O demokracji w Ameryce” praktycznie nie ma mowy o demokracji na najwyższych poziomach władzy, o władzy centralnej, a demokrację podziwia i rozważa Tocqueville na podstawie obserwacji dotyczących funkcjonowania życia publicznego na poziomie lokalnym.

I tylko taka jest przyszłość demokracji. Nie trzeba być radykałem antypaństwowym, żeby jasno zdać sobie sprawę, że w bardzo wielu dziedzinach: od policji po edukację obywatele społeczności lokalnych (samorządowych lub zorganizowanych inaczej) i mają najwięcej do powiedzenia, i najlepiej pojmują swoje interesy. Demokracja przecież opiera się na zaufaniu do mądrości obywateli, ale nie chodzi o mądrość intelektualno-prawną, lecz o zwyczajny zdrowy rozsądek. Więc na przykład, po co komu centralne merytoryczne zarządzanie oświatą (pewne elementy administracji są niezbędne), skoro już bardzo niedługo wszystko to, czego można się dowiedzieć z książki lub internetu: daty wypraw krzyżowych, anatomia pierwotniaka czy skład chemiczny soli, przestanie być przedmiotem nauczania. Uczyć będzie tylko trzeba, jak korzystać z wiedzy, a nie samej twardej wiedzy. O reszcie zaś powinni decydować rodzice i lokalna społeczność. Zapewne warto znać i oglądać zabytki lokalnej historii, zwiedzać lasy ścieżkami botanicznymi czy zdobyć elementy dobrego wychowania (raczej w domu niż w szkole).

Wiem, że następuje i nastąpi upadek prasy drukowanej, ale na poziomie lokalnym jej funkcje informacyjne i kontrolne znakomicie przejmie internet, i to nie mało odpowiedzialne blogi, ale czytane i redagowane z sensem informacje i komentarze służące lokalnej debacie publicznej. Na co wydać pieniądze? Którędy poprowadzić drogę? Czy inwestować w cmentarz? Czy i jak uczyć religii? Jak rozwijać szpital? Tematów dla takiej debaty jest bardzo wiele. A jeżeli uda się w przyszłości sprawić, żeby pieniądze, a co najmniej ich większość, nie szły do góry i potem z łaski na dół, to olbrzymia część administracji publicznej zostanie zlikwidowana, a społeczności lokalne zasadniczo umocnione. Z punktu widzenia społeczności lokalnej problem konstytucyjnych relacji między najwyższymi władzami państwa już jest mało ważny, a powinien stać się bezprzedmiotowy. Obywatele chcą wybierać prezydenta, ale to tylko odruch i może - wątpliwa - przyjemność. Jak się przekonają, że ani prezydent, ani kanclerz nie są im specjalnie potrzebni, to z tych ambicji zrezygnują na rzecz walki o to, kto zostanie starostą.

A zatem to nie demokracja się zepsuła. To politycy ją zepsuli i tak często dyskutowany kryzys demokracji nie jest w istocie jej kryzysem, lecz kryzysem wielkiej polityki. Trzeba więc wrócić do podstaw, czyli do tego, jak wspaniała jest to filozofia polityki dla człowieka i obywatela, a nie dla państwa. Znakomicie to widać na przykładzie problemu debaty publicznej, nad której brakiem słyszymy tyle narzekań i gderań, co wynika nie ze złej woli, lecz ze złego określenia tematów takiej ewentualnej debaty. Przyjrzyjmy się, jak mogłaby taka debata wyglądać w przyszłości.

Inna debata publiczna

Niemal wszyscy komentujący konstytucyjne pomysły premiera Tuska od razu nawołują do szerokiej debaty publicznej na ten temat. Nie wiem, czy w tych apelach więcej jest hipokryzji, czy zwyczajnej głupoty. Zresztą często mamy do czynienia ze współwystępowaniem tych dwu cech. Przecież albo będzie to debata ludzi bardzo kompetentnych, czyli nie publicystów i polityków, a taka nie musi się toczyć publicznie, albo usłyszmy mnóstwo gołosłownych deklaracji. Istotnie debata publiczna dotycząca problematyki władzy centralnej praktycznie w Polsce nie funkcjonuje. Czy jest jednak naprawdę potrzebna? I czy nie mogłaby, a nawet czy nie powinna toczyć się debata zupełnie innej natury?

Czytaj dalej...



Czy mamy debatować (poza kwestiami konstytucyjnymi) na przykład nad polsko-rosyjskimi stosunkami gazowymi? To się nigdy nie uda i nie będzie miało sensu. Czy mamy debatować nad polskim patriotyzmem lub raczej jego brakiem? Można bez końca, ale też bez skutku. Debata, czy jak to się dzisiaj coraz chętniej na świecie nazywa - deliberacja demokratyczna, powinna dotyczyć spraw, które mogą i powinny być decydowane w sposób demokratyczny (a nie technokratyczny lub administracyjny), tak żeby każdy (przynajmniej teoretycznie) miał równe prawo głosu. Nie ma obowiązku uczestniczenia w takiej debacie, ale każdy będzie miał szansę.

A jakie problemy powinny być jej przedmiotem? Przede wszystkim wyżej wymieniane kwestie moralne, ale także wspominane problemy edukacyjne i inne lokalne. Kto myśli i marzy o ogólnokrajowej debacie na rzekomo podstawowe tematy, ten się myli także z tego powodu, że nieuchronny jest rozkład władzy państwowej, który dopiero umożliwi rozwój demokracji. Mowa tu - raz jeszcze - o rozkładzie władzy politycznej, a nie niezbędnej minimalnej administracji centralnej. Już widzimy objawy tego rozkładu i już jest z czego się cieszyć. I to nie tylko w Polsce, ale we wszystkich demokracjach zachodnich. Do polityki garną się ludzie coraz gorszego gatunku, polemiki polityczne przekształcają się w walki wizerunkowe, a nie merytoryczne. Politycy są bezradni i nie potrafią uwzględnić faktu, że społeczeństwa się radykalnie zmieniły, że stały się i bardziej liberalne, i bardziej wykształcone, i wreszcie polityka coraz mniej ludzi interesuje. Chyba że media w swoim szaleństwie (jak w Polsce) podkręcają każdą, nawet najgłupszą sprawę. Ale wszystko to jest tylko powodem do radości, a nie do utyskiwań. Chyba żeby przyszedł czas bardzo trudny, ale wtedy polityka sama się odbuduje, bez pomocy obecnych polityków.