Reakcje na sobotnie wystąpienie Tuska są albo krytyczne, albo w najlepszym dla niego razie powściągliwe. Nie ma – poza partyjnymi lizusami – reakcji entuzjastycznych. To charakterystyczne, bo gdy premier ponad rok temu zapowiadał wprowadzenie euro, wywołał wiele przychylnych komentarzy w zainteresowanych tym środowiskach.

Reklama

Mało kto wierzy, że Tuskowi chodzi wyłącznie o to, o czym mówi – czyli o zwiększenie władzy premiera. Wszyscy podejrzewają, że chciał wywołać debatę, by np. odwrócić uwagę od komisji hazardowej bądź znaleźć pretekst do wycofania się z wyborów prezydenckich. Może być też tak, że Tusk – jako premier – utrudzony oporem materii po prostu wyrzucił z siebie frustrację kolejnego szefa rządu, który męczy się, nie śpi po nocach, a i tak niewiele spraw w Polsce się zmienia.

W każdym razie widać, że nie jest to propozycja szczególnie przemyślana. Donald Tusk zaproponował, byśmy byli rządzeni według systemu kanclerskiego. Ale nie odpowiedział dlaczego. Twierdzi, że byłby to system bardziej funkcjonalny. Wskazywałby na to przykład RFN. Tylko czy polska kultura polityczna (a niekiedy jej brak) jest porównywalna z doświadczoną nadreńską demokracją? Zdaje się, że prędzej powinniśmy spojrzeć na przykład Czech. Tam formalnie słaby prezydent dominuje nad teoretycznie silnym rządem. Wspomnijmy tylko sprawę podpisu Vaclava Klausa pod traktatem lizbońskim, a także kłopot ze sformowaniem rządu w czasie czeskiej prezydencji, by przekonać się, że ład wynika nie z systemu, ale zachowań poszczególnych graczy.

Tusk zapewnia nas, że silny premier i słaby prezydent będą gwarancją stabilności. Dlaczego tak ma być, skoro po 1989 r. żadna polska partia nie była w stanie zdobyć połowy miejsc w parlamencie? Według obecnych sondaży w przyszłym parlamencie też będzie musiała powstać koalicja. To ważna wskazówka, że polskie społeczeństwo może wcale nie chcieć dominacji jednej siły politycznej.

Do tego dochodzi siła legitymacji społecznej. Obecny prezydent został wybrany 8 milionami głosów, koalicja PO – PSL rządzi siłą niecałych 7 milionów. Lech Kaczyński nie ma słabszego wcale mandatu do współrządzenia w tych granicach, które określiła konstytucja. W przeszłości bywały jeszcze większe dysproporcje. Tuż przed 2005 r. na prezydenta 9 milionami głosów wybrano Aleksandra Kwaśniewskiego, zaś premierem mniejszościowego rządu Marka Belkę. Był to skądinąd człowiek Kwaśniewskiego, lecz nie w tym rzecz. Belka nie był nawet posłem, premierem został dzięki zakulisowym ustaleniom. Obywatele na wybór premiera mają wpływ wybitnie pośredni, więc w Polsce system kanclerski oznaczałby tylko zwiększenie władzy partyjnych establishmentów.

Platforma skarży się na siłę prezydenckiego weta. Faktycznie Kaczyński na 400 przegłosowanych ustaw zawetował 18. Jednak część z nich PO mogła obronić, zwracając się o pomoc do SLD. Część zaś była do uniknięcia, gdyby – wzorem AWS – była skłonna pójść na pewne kompromisy z Kaczyńskim. W obu przypadkach wiązałoby się to z ustępstwami. Taka jednak jest i powinna być logika demokracji, że większość negocjuje z mniejszością. Kwaśniewski zawetowałby reformę administracyjną, gdyby rząd Buzka dalej upierał się przy liczbie 12 województw. Trzeba było (zgodnie z wolą miejscowej ludności, którą poparł Kwaśniewski) dopisać do listy jeszcze cztery. Nikomu nie stała się krzywda w wyniku tamtego ustępstwa. W tej jednak kadencji, z racji rywalizacji o prezydenturę, zwyciężyła logika konfrontacji i dyktatu.

Wreszcie rzecz najważniejsza: bezpośrednie wybory prezydenckie. Załóżmy, że Polacy zgodzą się, by odebrać im to prawo. Prezydent o ograniczonych uprawnieniach powinien być wybierany przez Zgromadzenie Narodowe. Nazwa brzmi pięknie, ale faktycznie to połączenie posłów i senatorów byłoby polem starcia partyjnych armii. Prezydentem nie zostałby żaden ogólnonarodowy autorytet, tylko zaufany towarzysz, nieco tylko ucharakteryzowany na pomnikowego Ojca Narodu. Ktoś w typie Ignacego Mościckiego – czyli profesorski tytuł, dostojna siwizna, frak. Warto jednak przypomnieć przedwojenne powiedzonko określające siłę jego władzy, że „Ignacy g… znacy”. Nawiasem, warto też wiedzieć, że prezydent Horst Koehler kilkakrotnie wspominał, iż czas zacząć w Niemczech dyskusję nad powszechną elekcją głowy państwa.

Reklama

Szczytem demagogii jest postulat zmniejszenia liczby parlamentarzystów. To zarzut nie tylko do Tuska i PO, ale wszystkich ugrupowań politycznych. Od lewa i prawa kłapią one, jak wielką oszczędnością byłoby zlikwidowanie 100 czy 200 mandatów. Tak się składa, że liczba 560 polskich posłów i senatorów jest proporcjonalna do wielkości kraju. Niemiecki Bundestag liczy 622 członków, do tego trzeba dodać 69-osobowy Bundesrat, i ponad 1800 deputowanych do kilkunastu parlamentów krajowych. Obie izby włoskiego parlamentu liczą 915 deputowanych i senatorów, a francuskiego 878. Szwecja, czterokrotnie mniej ludna niż Polska, ma 349-osobowy parlament.

Szczęściem jest jednak w tym wszystkim partyjny klincz, który uniemożliwi grzebanie przy ustroju. Bo jeśli nawet koalicjant odpowiada premierowi, że „propozycja jest ciekawa, ale trzeba dalej dyskutować”, to w języku polityki znaczy to, co „spadaj na drzewo” w mowie potocznej.