Właśnie dość nieoczekiwanie prezydent Ahmadineżad – znany z łatwości, z jaką zwykł składać wojenne oświadczenia wobec Zachodu – dyplomatycznie przyznał, że Iran "mógłby zaakceptować" wypracowany przez ONZ projekt układu. W praktyce miałoby to oznaczać, że Iran przekazywać będzie zapewne Rosji albo Francji mniej więcej 70 proc. własnego wydobycia uranu, by w zamian za to dostać międzynarodowe gwarancje dostaw wzbogaconego paliwa nuklearnego dla własnych potrzeb pozamilitarnych.

Reklama

Eksperci z MAEA uważają, że byłaby to wystarczająca technologiczna gwarancja niemożliwości skonstruowania przez Teheran bomby atomowej. Nie można jednak w tej sprawie mieć zupełnej pewności.

Deklaracja Ahmadineżada przyszła w momencie, gdy rząd Obamy rozpoczął zakrojone na dużą skalę zabiegi mające skłonić Rosję, a zwłaszcza Chiny, do zagłosowania w Radzie Bezpieczeństwa za nowymi sankcjami przeciw Iranowi. Najprawdopodobniej bardzo blisko jest zgoda Moskwy, zwłaszcza że prezydent Miedwiediew osobiście zaangażował się w przygotowanie koncepcji "paliwo za uran". Najtwardszy orzech do zgryzienia dla Obamy stanowią dziś Chińczycy, którzy w swoim stylu opowiadają się za tym, aby "dać więcej czasu na wysiłki dyplomatyczne".

Takie enigmatyczne i pełne dobrej woli deklaracje oznaczają, że w Pekinie nie porzuca się tak łatwo interesów irańskiego pupila. To dlatego niektórzy komentatorzy sceptycznie uznają wyrażane w trybie coniunctivu sugestie perskiego prezydenta za pomoc dla wysiłków chińskiej dyplomacji. Tym bardziej że faktyczny władca Iranu ajatollah Chamenei dopiero co ONZ-owski projekt układu kategorycznie odrzucał jako "efekt zachodniego spisku". Ale jest też możliwe, że w kręgach władzy w Teheranie trwa debata nad przyjęciem bądź odrzuceniem układu. Podminowany silnym wewnętrznym ruchem oporu reżim potrzebuje chwili zelżenia międzynarodowej presji dla łatwiejszej rozprawy z demokratyczną opozycją. A już jego międzynarodową katastrofą byłaby utrata – na skutek wysiłków Obamy – pekińsko-moskiewskiego dyplomatycznego parasola ochronnego, zwłaszcza na terenie ONZ.

Reklama

Czytaj dalej >>>



Tak czy owak międzynarodowy układ w sprawie perskiego atomu nigdy dotąd nie był tak blisko realności. Paradoksalnie, w ślad za swoim znienawidzonym poprzednikiem Obama skoncentrował globalną politykę USA niemal wyłącznie na Azji. Europa po raz kolejny spektakularnie otrzymała pstryczka w nos, gdy w trybie waszyngtońskiego komunikatu prasowego oznajmiono, że prezydent nie weźmie udziału w majowym szczycie UE–USA w Madrycie, mimo że wojujący ateista premier Zapatero dla wybłagania prezydenckiej obecności udał się nawet na religijno-modlitewne spotkanie do Waszyngtonu.

Reklama

Ale jak dotąd na priorytetowym azjatyckim froncie Obamę nie spotkało nic dobrego. Totalny pat w Afganistanie. Otwarta obrona wrogów Ameryki przez Pekin na forum Rady Bezpieczeństwa. Pełna nieefektywność byłego prezesa Walta Disneya, a zarazem specjalnego wysłannika USA na Bliskim Wschodzie George’a Mitchella. A przede wszystkim długotrwała niezdolność wymuszenia na Persach rezygnacji z broni atomowej, grożąca kłopotliwą dla Ameryki perspektywą samowolnych izraelskich nalotów na perskie instalacje nuklearne.

Wygląda więc na to, że dla Obamy układ "paliwo za uran" stał się najbardziej priorytetowym, bo jedynym krótkoterminowo realnym celem polityki azjatyckiej. I tak jak w Kopenhadze deliberowano nad klimatem, partnerami amerykańskiego prezydenta byli przywódcy Chin i Indii, tak w kwestii atomu są nimi ponownie Chińczycy i Rosjanie. To są też kraje, które mogą dziś logicznie oczekiwać rozmaitych gestów i koncesji ze strony Ameryki. To nie jest zatem optymalna pogoda ani dla Europy, ani tym bardziej dla Polski.