Krzysztof Skubiszewski znalazł się w rządzie Mazowieckiego dlatego, że premier nie chciał oddać ministerstwa spraw zagranicznych ludziom z PZPR. Bo w pierwsze plany mówiły, że trzy ministerstwa: spraw wewnętrznych, obrony narodowej i spraw zagranicznych miały właśnie przypaść komunistom. A dokładniej ludziom generała Jaruzelskiego.

Reklama

Od początku Mazowiecki chciał zabrać im to ministerstwo. Trafiał jednak na silny opór. Podejrzewam, że gdyby nie było tu konfliktu, gdyby pozycja komunistów nie była tak silna, to szefem MSZ zostałby Bronisław Geremek. Ale on wtedy nie wchodził w grę dlatego, że był jednoznacznie identyfikowany z drugą stroną. A Skubiszewski? Był człowiekiem pogranicza. Z jednej strony - członek Rady Prymasowskiej, miał więc zaufanie kościoła. A z drugiej - bezpartyjny profesor w Radzie Konsultacyjnej przy Wojciechu Jaruzelskim.

Zanim powiedział "tak"

Nie wiem dziś kto, ale Mazowieckiemu ktoś Skubiszewskiego podsunął. Prawdopodobnie któryś z jego bliskich znajomych. Może z KIK, może z Episkopatu? A może ksiądz Orszulik, stary przyjaciel Mazowieckiego? Nie wiem. Pewne jest to, że panowie wcześniej się nie znali. Gdy był tworzony rząd, nie mieliśmy baz komputerowych. Trzeba było wdrożyć system zbierania informacji o człowieku.

Reklama

Tadeusz przeprowadził ze Skubiszewskim długą rozmowę, po której uznał, że ten człowiek mu pasuje. Nie wierzę w to, że Krzysztof jakoś specjalnie wzbraniał się przed tą funkcją. Co najwyżej mógł mieć wątpliwości. Ale wtedy podszedł do nich jak najprawdziwszy poznaniak. Był staroświecki, konserwatywny, rzetelny. Miał ponad 60 lat. Mógł się więc uważać za człowieka, który powinien iść raczej na emeryturę niż do czynnej polityki. Dlatego zanim powiedział "tak", poprosił o czas do namysłu. I zniknął. Nawet zastanawialiśmy się, co się z nim stało. Przepadł jak kamień w wodę. Po paru dniach pojawił się. Powiedział Mazowieckiemu, że się zgadza. A na nasze pytania: gdzie był, co robił przyznał, że w poznańskiej klinice przeszedł gruntowne badania. Sprawdzał, czy zdowie mu pozwoli zając się polityką. To była ta jego słynna rzetelność.

To był człowiek z etosem państwa. Państwo, nie partia, była dla niego wielką wartością. Służenie mu było zaszczytem, ale też zobowiązywało do dawania z siebie wszystkiego.

czytaj dalej

Reklama



Spokojny do czasu

W dyplomacji był człowiekiem spokojnym, ale gdy ktoś nadepnął mu na odcisk, potrafił reagować bardzo mocno. Kiedyś byłem świadkiem sceny w gabinecie premiera. Oprócz mnie był tam jeszcze Mazowiecki i Skubiszewski. Było lato. Premier poprosił jednego z urzędników, może nawet szefa gabinetu. Gdy ten człowiek wszedł, nagle Skubiszewski zrobił się czerwony na twarzy, zmierzył urzędnika od stóp do głów złym spojrzeniem i wykrzyknął: jak pan śmie przychodzić w takim stanie do gabinetu premiera? W rozpiętej marynarce i bez notesu? Tamten nieszczęśnik wybiegł blady jak ściana.

Bo, proszę zrozumieć, Skubiszewski miał do władzy bardzo zasadniczy stosunek. Jego zdaniem władza wymagała szacunku. To było bezdyskusyjne.

Skubiszewski bardzo szybko wszedł w swoją rolę. Dopiero duźo później Mazowiecki przyznał, źę nie miał stuprocentowej pewności, czy dokonał dobrego wyboru. Parę dni po objęciu przez Krzysztofa urzędu poszła informacja, że Nicolae Ceausescu napisal list do Gorbaczowa i innych sekretarzy partii, by interweniować i ukrócić działania w Polsce. Skubiszewski zawezwał ambasadora Rumunii i, bardzo delikatnie rzecz ujmując, solidnie go zrugał. Poczym zadzwonił do Mazowieckiego i zrelacjonował, co zrobił. Premier na wieść o tym rozpłynął się z radości. I dodał: teraz wiem, że mamy dobrego ministra spraw zagranicznych.

Bywał bezwzględny

Zapamietałem wspólny bój Tadeusza Mazowieckiego i Krzysztofa Skubiszewskiego o konferencję 2 + 4. I o ostateczne, definitywne przyklepanie polskiej granicy zachodniej. To był zdecydowanie najwiekszy sukces polityczny Krzysztofa. Wówczas chodziło o rzecz fundamentalną. Dziś nie o wszystkim się już pamieta. Ale wtedy Niemcy zajmowali stanowisko bardzo niejasne, które wzbudzało w Polakach duży niepokój o los zachodniej części kraju. Do tego stopnia, że zrobione wtedy badania CBOS pokazały, że około 70 proc. respondentów chciało, by Armia Czerwona nie wycofała się z Polski dopóki Niemcy nie uznają granicy zachodniej. To było główne usprawiedliwienie związku Polski z Sowietami, główny argument legitymizujący komunistów w naszym kraju. Rozwiązanie tej sprawy było, moim zdaniem, ważniejsze niż późniejsze wstąpienie Polski do NATO.

Skubiszewski potrafił huknąć. Byliśmy w Moskwie, na ostanim posiedzeniu RWPG. Generał Jaruzelski, wtedy prezydent, miał wygłosić przemówienie przygotowane przez MSZ. Przed sesją plenarną spotkaliśmy się, by jeszcze raz przejrzeć tekst. Skubiszewskiemu podał go wówczas do rąk Wiesław Górnicki, dziennikarz, który był w ekipie Jaruzelskiego. Skubiszewski spojrzał i poczerwieniał z wściekłości. Krzyknął do Górnickiego: jak pan śmiał zmieniać dokument urzędowy? Jaruzelski milczał jak grób. Co zostało zmienione? Kto to zrobił? Nie wiem. Wiem jedno: Skubiszewski bardzo poważnie podchodził do swoich obowiązków. Gdy wyczuwał, że ktoś robi coś poza jego plecami, bywał bezwzględny.

Później kontakt ze Skubiszewskim miałem dopiero na przełomie lat 1999-2000. Wtedy byłem redaktorem naczelnym "Księgi Dziesięciolecia Polski Niepodległej". Skubiszewski napisał do niej jeden artykuł.

Przez wiele lat był sędzią Trybunału w Hadze. Ale nie wyobrażam sobie, by kiedykolwiek przestał interesować się polską polityką zagraniczną. Wiem, że cierpiał. Szkoda, że w pewnym momencie dał się chorobie zaskoczyć. Szkoda, że nie zrobił przeglądu. Tak, jak wtedy, gdy miał odpowiedzieć Mazoweickiemu.

Autor był doradcą premiera Mazowieckiego i ministrem przekształceń własnościowych w jego rządzie