Najostrzejszy zarzut postawiony przez Jarosława Kaczyńskiego to ten, iż rząd Tuska "jest największym zagrożeniem dla Polski", gdyż "z braku wizji zadłuża kraj" i wkrótce z tego powodu "sięgnie do naszych portfeli".
W zasadzie mogłaby to być ocena któregoś z liberalnych profesorów ekonomii albo zaniepokojonych publicystów. Zaś na codziennym tle współczesnych (nie tylko polskich) międzypartyjnych sporów krytyka Kaczyńskiego jest uderzająco grzeczna. Nawet bon mot porównujący premiera do "nieznośnego dziecka wrzucającego coraz to nowe towary do koszyka w supermarkecie" zwraca uwagę swą lekko ironiczną delikatnością.
Jest przynajmniej jeden dobry powód wyboru takiej linii sporu przez Kaczyńskiego. Jakkolwiekby to było paradoksalne, w najnowszych dziejach pozostanie on jako jedyny premier, który uprościł i obniżył stawki podatku dochodowego oraz obciął dość absurdalną w systemie państwowych finansów składkę rentową.
Podobnie rzecz ma się z deficytem budżetu, który ekipa Kaczyński - Gilowska sprowadziła do rekordowo niskiego poziomu 15 mld zł w ostatnim roku swoich rządów. Oczywiście Kaczyńskiemu sprzyjał czas kulminacji ekonomicznej hossy. Ale przecież rządy SLD także korzystały z podobnej hossy w połowie lat 90., a obniżkę podatków stanowczo zablokowały. Co zabawne, te prawdy są teraz bardziej powodem konfuzji niźli dumy dla szeregowych posłów PiS. Dopiero co Tadeusz Cymański w przypływie krytycznej odwagi wobec szefostwa postulował w pierwszej kolejności "zerwać w partii z kultem Zyty Gilowskiej".
PiS-owski lud pożąda bowiem twardo lewicowego skrętu partii, bo raz - odpowiada to jego dość prostym wyobrażeniom o świecie i gospodarce, a dwa - w lewicowej retoryce upatruje dla siebie jedynej szansy wyborczej. W Poznaniu prezes Kaczyński swoją mową pchnął partię w mocno antycymańską stronę. I rozszerzył de facto kult Zyty Gilowskiej.
Spór o wyczyny nieznośnego dziecka z koszykiem w supermarkecie niesie dla Kaczyńskiego przynajmniej trzy ryzyka. Pierwsze to narastające niezrozumienie pośród partyjnego gminu. To szef PiS wydaje się lekceważyć, tak samo zresztą jak premier Tusk zwykł bimbać sobie z oznak niezadowolenia z siebie w szeregach PO. Obaj zdają się uważać, że swoje partie trzymają w garści, i obaj mają racjonalne powody takiego mniemania.
Drugim kłopotem będzie dla Kaczyńskiego brat. Zauważył to i wykorzystał od razu w swoim dyplomatycznym stylu Radosław Sikorski, przypisując różnicę ocen pomiędzy braćmi ich "analfabetyzmowi ekonomicznemu". Tymczasem owa różnica ani nie jest nowa, ani zaskakująca.
Czytaj dalej >>>
O ile prezydent - lewicowy profesor prawa pracy - z gorliwością XIX-wiecznego socjalisty utopijnego wierzy w państwo rozległe i nadopiekuńcze, o tyle makiaweliczny prezes PiS dużo lepiej rozumie, w czym leży siła współczesnego państwa, a pomysł rozdawnictwa prezentów przez rząd traktuje raczej jako instrument zyskiwania poparcia.
Lecz jeśli PiS będzie karcić Tuska za niesforne napełnianie koszyka, natknie się na kłopot, gdy w obliczu kampanii prezydenckiej brat prezesa rozpocznie z rządem licytację na takie prezenty.
Jest jeszcze trzeci problem Niestety, nie jest prawdą, że "PiS ma wizj ę gospodarczą na następne 10 lat". Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że w szczycie kryzysu Kaczyńscy byli gotowi przyjąć kurs ostrzejszego niż Tusk zadłużania kraju. Niekłamane zasługi sprzed czterech lat dziś nie wystarczą, tym bardziej że zostały przykryte przez późniejszą lewicową frazeologię.
Jest tylko jeden - wymagający odwagi, ale prawdziwie państwowotwórczy - sposób na wiarygodną walkę z Tuskiem przeciw zadłużeniu kraju. Wobec bierności rządu Jarosław Kaczyński musiałby przedłożyć swój własny projekt naprawy finansów państwa.