Wyemitowany przez francuską telewizję France 2 fikcyjny teleturniej "Le Jeu de la Mort" (Gra śmierci) zapowiadany był jako powtórzenie klasycznego eksperymentu Stanleya Milgrama z 1961 r. Zachowanie biorących udział w telewizyjnym show uznane zostało za szokujące - blisko 80 proc. z nich nie zawahało się użyć prądu o najwyższym napięciu, by ukarać podającego nieprawidłową odpowiedź podstawionego uczestnika. Producenci programu otrzymali wynik znacznie wyższy niż ten, który udokumentował Milgram. W jego badaniach mylących się "uczniów" ukarało tak dwie trzecie uczestników eksperymentu. Tylko czy telewizyjną produkcję można uznać za rekonstrukcją naukowego badania? I jak należy interpretować zachowanie uczestników programu?
Powody, dla których Stanley Milgram przeprowadził eksperyment badający posłuszeństwo wobec autorytetów, a ja zdecydowałem się w 1971 r. na eksperyment więzienny, były dość oczywiste. W tamtym czasie pokutowało myślenie, że jednostki dokonują świadomego wyboru pomiędzy dobrem a złem, a decyzja ta jest wyrazem ich wolnej woli. Czy zdecydujemy się na dobry czy na zły uczynek, zależeć miało od naszych wrodzonych skłonności. My mówiliśmy coś przeciwnego.
Eksperymenty pokazały, że każdemu narzucić można taką rolę, w którą wpisane jest czynienie zła. Ubranie człowieka w mundur strażnika i polecenie mu, by pełnił rolę więziennego dozorcy, determinuje to, jak będzie się zachowywał. Jeśli zaś, tak jak w eksperymencie Milgrama, twoje działania nadzoruje ktoś ubrany w laboratoryjny kitel, działasz tak, jakby każde jego polecenie było rozkazem, którego nie można zakwestionować. Sytuacja ma o wiele większy wpływ na nasze zachowanie, niż chcielibyśmy przyznać. Zwłaszcza jeśli jest ona nowa, a my nie mamy wcześniejszych doświadczeń, do których możemy swoją rolę odnieść. W tamtych czasach wszyscy woleliśmy wierzyć, że jesteśmy dobrymi ludźmi. Okazało się, że bywamy nimi.
czytaj dalej >>>
40 lat później media wracają do badań Milgrama nie po to, by przypomnieć nam o płynących z niego wnioskach, lecz w poszukiwaniu sensacji. Z badań nad autorytetem zrobiono telewizyjną zabawę. W oryginalnym przedsięwzięciu eksperymentatora grał zawodowy aktor, ubrany w fartuch laboratoryjny, który tłumaczył, na czym ma polegać zadanie "nauczyciela" i w jaki sposób jego działania przysłużą się badaniom nad pamięcią. W pseudoeksperymencie francuskiej telewizji badany dowiaduje się, że ma szansę zaistnieć w telewizji. I to właśnie dyktuje jego zachowanie. To obecność kamer, a nie eksperymentatora ma przemożny wpływ na jego decyzje. W tym przypadku sytuacja jest bardziej złożona niż w uczelnianej pracowni. Teraz jesteś uczestnikiem reality show. Jak zachowasz się w takiej sytuacji? Zrobisz wszystko, by jak najdłużej zostać na antenie i zgarnąć główną nagrodę. Zgodzisz się na wszystko, jeśli zechce to pokazać telewizja. A że dla odtworzenia scenariusza eksperymentu najważniejsza jest nie prawda na temat ludzkich zachowań, ale telewizyjna dramaturgia - trudno.
Kilka lat temu pożywką dla kultury masowej stał się mój eksperyment więzienny, który rzekomo zainspirował twórców filmu "Das Experiment".
Skąd ta fascynacja eksperymentami sprzed lat? Nie mogą zostać powtórzone. Oczywiście, w studiu telewizyjnym czy na potrzeby zajęć ze studentami wykreować można dowolną sytuację, ale nie może być ona traktowana jako dokumentacja naukowa. Badaczy obowiązują określone standardy: badany nie może być wprowadzany w błąd, pozostawać w sytuacji stresowej. Tamte próby przypominają kapsuły czasu - możemy je jedynie dokładnie oglądać, nie możemy powtórzyć w takiej samej formie. Oczywiście, media nie muszą przestrzegać tak jak naukowcy określonych procedur. Mogą zrobić, co im się podoba, tak długo, jak długo prawnicy zadbają o to, by nie groziło to procesem sądowym.
W piątek w "Magazynie" rozmowa z prof. Philipem Zimbardo