"Nic się w tym kraju nie zmieni, dopóki twoje pokolenie nie weźmie się za politykę" - mawiał mój ojciec urodzony w 1948 roku. Ja głosowałem we wszystkich wyborach, choć zazwyczaj musiałem wybierać mniejsze zło. Na scenie politycznej szybko zabrakło ugrupowań, którym mógłbym zaufać. Wkrótce będę chyba musiał oddać nieważny głos i dzięki temu wiem już, że mój ojciec miał rację. Wiem też jednak, że w moim pokoleniu za politykę (rozumianą jako starcie partii politycznych) biorą się tylko nieudacznicy i cwaniacy. Ci, którzy odnoszą sukcesy prywatne i zawodowe, trzymają się od parlamentarnych rozgrywek z daleka. "Twarda", odgórna polityka stała się przeciwieństwem "miękkiej" polityki oddolnej, czyli działalności społecznej, ruchów obywatelskich.
Polityka to nie pub
W sporcie przejście na zawodowstwo oznacza koniec "etosu" i styczność z brudami takimi jak doping. Także w polityce zawodowstwo oznacza koniec niewinności. A to oczywiście odstrasza tych, którzy po trzydziestce zachowali jeszcze resztki młodzieńczego idealizmu. Czyli tych, którzy nie stali się zimnymi karierowiczami lub po prostu cwaniakami, jakich dziś pełno na listach partyjnych. Cyniczne zawodowstwo nie jest oczywiście domeną tylko polskiej polityki. Prezydenci i premierzy Europy Zachodniej też są profesjonalistami, którzy od lat robią w polityce, o czym pisał w tym cyklu Michał Karnowski. Twarda polityka w zachodniej demokracji zawsze oznacza konieczność zawierania kompromisów; czasem trzeba też uścisnąć dłoń komuś, kogo się nie szanuje. Warto zresztą zastanowić się, czy system reprezentacji obywateli nie przeżywa kryzysu w świecie Zachodu, ale to temat na inną dyskusję.
W każdym razie najłatwiej jest oczywiście stać z boku i krytykować polityków. Trudniej samemu podjąć wyzwanie i stać się jednym z nich. Tym bardziej, jeśli praca posła czy ministra kojarzy się dziś z tarzaniem się w błocie inwektyw, pomówień i podsłuchów. Nic dziwnego, że pokolenie, które ma teraz 25 - 35 lat w większości woli patrzeć z boku na wojny na górze. Niezależnie od tego, jak bardzo boli nas to, co dzieje się w kraju. To, że nie wykorzystujemy swojego biernego i czynnego prawa wyborczego, nie wynika jednak tylko z bezduszności, z zapatrzenia w hedonistyczny świat neoliberalizmu i skupienia się na własnych ogródkach. Tym bardziej, że sytuacja polityczna w kraju wchodzi z butami w nasze życie prywatne.
Choć usiłujemy od polityki uciec, ona nam na to nie pozwala. Chociażby kwestie obyczajowe rozważane za nasze pieniądze na sali sejmowej. Próby kontrolowania fundacji i stowarzyszeń, problem religii w szkole. Lista jest długa i udawanie, że twarda debata polityczna toczy się ponad nami czy obok nas, to samooszukiwanie się. Chcąc nie chcąc musimy się polityką interesować, natomiast pytanie, dlaczego nie robimy tego w czynny sposób, wciąż pozostaje otwarte.
Nie jest jednak prawdą, że dla młodych ludzi życie publiczne to popołudnie w pubie. Owszem, mam wrażenie, że dzisiejsi młodzi politycy traktują Sejm i posiedzenia Rady Ministrów jak knajpę. Natomiast większość trzydziestolatków ciężko pracuje, aby zapewnić sobie godne życie. Pracują po to, aby móc zająć się polityką z patriotycznego obowiązku a nie z chęci zysku. Niektórzy nie muszą już spłacać kredytów i działają społecznie. Jednak nikt nie pcha się do partii politycznych.
Nie każdy musi być w Sejmie
Teksty opublikowane do tej pory w cyklu "Wybory 30-latków" wydają mi się mało konkretne i pisane z bardzo specyficznej pozycji. Młodzi pisarze, redaktorzy miejskich magazynów artystycznych czy studenci filozofii z racji swoich zajęć zawsze są trochę z boku polityki. Podobnie jak muzycy rockowi, których opinii o sytuacji w Polsce chętnie słuchamy, ale bylibyśmy nawet nieco zaskoczeni, gdyby kandydowali do Sejmu czy Senatu. Dlatego większość przytoczonych do tej pory w DZIENNIKU opinii wydaje mi się niemiarodajna. Brakuje tu głosów tych, którzy z racji wykonywanych zawodów są automatycznie bliżej polityki, zarówno tej miękkiej jak i twardej. Innymi słowy: rozumiem, dlaczego do partii politycznych nie należą Tomasz Plata, Zuza Ziomecka czy Jakub Żulczyk. Prawdopodobnie z tych samych co ja - nie takie są nasze charaktery i role społeczne. Czytając dyskusje o "wyborach trzydziestolatków" zastanawiałem się cały czas, dlaczego szanowane przeze mnie osoby o bardzo wyrazistych i sprecyzowanych poglądach będące z różnych powodów w centrum debat o Polsce, nie działają w partiach.
Zawód szczególnie często reprezentowany w polityce, to oczywiście prawnicy. Znam ich paru z Warszawy i z Krakowa. Każdy reprezentuje inne podejście do życia, tak jak różna jest atmosfera ich miast i uczelni - uniwersytetów Warszawskiego i Jagiellońskiego. Niezależnie od tego, czy są już bliżej czterdziestki, czy trzydziestki, zaufałbym im jako wyborca. Studiowali za granicą, mają dobrą pracę, rodziny, domy, pieniądze. Każdy działa społecznie - we władzach stowarzyszeń zawodowych, w organizacjach pozarządowych; udzielają bezpłatnych porad prawnych lub pomagają tworzyć prawo w takich krajach jak Ukraina. Każdy co najmniej jeden dzień w tygodniu poświęca na działalność "pro publico bono", za którą nie otrzymuje wynagrodzenia. Niektórzy przymierzali się już do lokalnej polityki, myśleli np. o wyborach samorządowych. Jednak ordynacja wyborcza w Polsce sprawia, że nie będąc w strukturach wielkich partii, nie ma się żadnych szans. Dlatego np. stowarzyszenie "Normalne państwo" znane ze swojej kampanii antykorupcyjnej (na długo przed tym, zanim PiS uczynił z tego element propagandowy) opowiada się za okręgami jednomandatowymi. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z taką koncepcją, jedno nie ulega wątpliwości - dzisiejsi politycy, którzy po latach działań mniej lub bardziej lokalnych wchodzą na sejmowe salony, nie są liderami życia obywatelskiego.
Posłowie z niespłaconymi kredytami
Jacek Kłoczowski zaprezentował w swoim artykule paru posłów Prawa i Sprawiedliwości, którzy mają około 30 lat. Wystarczy wejść na strony Sejmu RP, żeby obejrzeć ich sprawozdania majątkowe z początku kadencji w 2005 r. Większość z nich to właśnie prawnicy (ew. historycy czy politolodzy), którzy nie mają oszczędności i spłacają kredyty mieszkaniowe. Dla mnie to raczej argumenty za brakiem ich niezależności. Kariery młodych posłów PiS to organizacje studenckie i właśnie partia. Brak informacji o tym, żeby wyróżniali się w swoim środowisku, tam gdzie mieszkali czy wychowywali się. Gdzie mieli zdobywać te "szlify", o których pisał tu Michał Karnowski? Skąd wiemy, że są dobrymi organizatorami życia podwórka, gminy i wreszcie ojczyzny? Skąd możemy mieć pewność, że wzięli się za politykę nie z powodu osobistych urazów i braku sukcesów zawodowych? Zapewne przeszkodził im w tym słynny spisek elit. Jeżeli uznamy więc, że moi koledzy prawnicy, którzy stoją twardo na ziemi, to właśnie beneficjenci "układu", to dlaczego nie ma ich w polityce, aby bronić "układu"? Tych, którym mógłbym zaufać, nie ma ani w PiS, ani w PO, nie ma ich nigdzie. Swoją ciężką pracą usiłują coś zmienić - działając oddolnie, w miękkiej polityce, nie pobierając za to pensji ani diety poselskiej.
Mój kolega prawnik zapytany, czy będzie kandydował za 4 lata do Sejmu odpowiedział, że będzie musiał. Dlatego, że oddolne tworzenie państwa to zbyt mało, aby przeciwstawić się jego odgórnemu demontowaniu przez polityków. Start w wyborach uznał za swój obowiązek obywatelski, społeczny i patriotyczny. Ilu z obecnych polityków mogłoby z czystym sumieniem powiedzieć, że są członkami partii, ponieważ "ojczyzna potrzebuje pomocy", a nie dlatego, że chcą robić karierę? Zanim pokolenie 30-latków będzie mogło pozwolić sobie na takie podejście, minie jeszcze trochę czasu. Na razie wielu z nas jest wciąż jeszcze zajętych budowaniem sobie godziwego życia. Do polityki trafiają więc ci, którzy nie potrafią zrobić kariery inaczej. Na tych naprawdę wartościowych przyjdzie czas wkrótce.
Co prawda "młode nie zawsze jest lepsze" jak pisał tu Jacek Kłoczowski, ale w przypadku polskiej historii pokolenie, które startowało w życie już po 1989 roku, jest zupełnie inne od tego, które dorastało przed okrągłym stołem. Dzisiejsi trzydziestoparolatkowie, którzy poznali smak PRL, ale nie zostali przezeń obciążeni umysłowo, wydają się nadzieją dla Polski. Tak jak twierdził mój ojciec. Wiedzą, czym jest brak wolności i bieda, ale ich myśleniem nie kieruje tylko doprowadzona do paranoi opozycja komuchy - antykomuchy. Chcą rozliczenia z przeszłością, ale innymi metodami niż proponują ci, których ukształtował PRL. Zmiana pokoleniowa może więc oznaczać głęboką zmianę myślenia o świecie i państwie, o prawach i obowiązkach świadomego obywatela.
Ale do tego potrzeba ludzi, dla których przejście z miękkiej do twardej polityki jest dojrzałą, odpowiedzialną decyzją. Dyktowaną świadomością sytuacji państwa i ograniczeń życia politycznego. Niebędącą przypadkowym wydarzeniem podyktowanym przez zawirowania historii jak w wypadku wielu opozycjonistów z czasów komunizmu, nawykiem do politykowania, z którym trudno zerwać w nowej rzeczywistości. Polska polityka nie zmieni się, dopóki nie pojawią się w niej nowi ludzi kierujący się chęcią i możliwości dawania czegoś światu. Niedziałający z potrzeby odegrania się, zaspokojenia ambicji, dorobienia się i ustawienia w życiu.