Za czasów Wildsteina, z którym była skonfliktowana, płacono jej całą pensję przez pół roku jej zdrowotnego urlopu. Byleby tylko nie przychodziła do pracy, bo jej wpływ na kształt "Jedynki" był przez wszystkich uznawany za raczej fatalny. Na palcach dowolnej ręki możemy liczyć wprowadzone przez nią na antenę z sukcesem nowe formaty telewizyjne czy wypromowane gwiazdy - i zawsze wyjdzie nam zero.
Ale zwolnić jej nie było można, bo jej stanowisko gwarantował nie jakiś tam prezes telewizji publicznej, ale ten, co mianuje polityków, którzy zatrudniają prezesa - w Polsce jest to zazwyczaj lider rządzącej aktualnie partii.
Także dzisiaj, aby prezes Urbański mógł się z Raczyńską rozstać, nie wolno mu było wszczynać żadnej wojny domowej. Bracia Kaczyńscy, z którymi Raczyńska jest zaprzyjaźniona, nie mają już pełnego pakietu władzy politycznej, ale to mianowany przez nich skład KRRiTV, a zatem także rady nadzorczej i zarządu TVP, nadal decyduje o losie prezesa. Zatem Urbański mógł Raczyńską pożegnać wyłącznie w miłej atmosferze. A ponieważ pani dyrektor się ceni, za swoją zgodę na bezstresowe odejście zainkasuje blisko pół miliona złotych.
Znowu jednak powstaje ten sam problem, co przy zatrudnianiu na Woronicza Tomasza Lisa. Niespotykane sumy płacone przez Urbańskiego za przyjście jednych gwiazd i odejście innych, za całą politykę personalną, która ma utrzymać go na stanowisku, pochodzą z publicznych pieniędzy - z abonamentu. Dziś abonament płacą jeszcze w Polsce emeryci i renciści. Bo już tylko oni boją się nie płacić. Ale jeśli PO nawet im odpuści, to z czego będzie się dalej finansować kosztowną politykę personalną TVP SA? Skoro samo tylko pozbycie się Raczyńskiej kosztowało nas 420 tys. zł, to jak zdołamy spłacić Urbańskiego, kiedy już będzie odchodził?