Ostatnio w Londynie miałam się spotkać ze znajomymi Polakami. Myślałam sobie: ale im dobrze. W oknach wystaw oglądają sukienki, jakie dopiero za parę miesięcy zaczną kopiować sklepy w Polsce. W księgarniach przeglądają książki, o które właśnie biją się wydawcy w bardziej peryferyjnych krajach. Krótko mówiąc - wychodząc rano do pracy, są w centrum świata.
Wieczorem poszliśmy na drinki do jakiegoś modnego baru z widokiem na Tamizę i londyńskie City. Tam znajomi zaczęli mnie wtajemniczać w życie nocne Londynu: na imprezy najlepiej jest chodzić we wtorki i środy. Jeśli bawisz się w tygodniu, to znaczy, że nie musisz pracować - czyli że należysz do elity. Dzięki temu omijasz hołotę, która może sobie pozwolić tylko na imprezowanie w weekend. "Takie życie to jest właśnie mój cel w życiu" - śmiał się Andrzej. Po czym jeszcze opowiedzieli mi, do jakich klubów chodzi książę William (ale to tajemnica).
Pomyślałam sobie: jakie to wyzwalające w porównaniu z rozmowami, które prowadzą moi znajomi w Warszawie: o kolorze farby do mieszkania i o tym, czy samochód wziąć w leasing, czy kupić za gotówkę. A przede wszystkim w porównaniu z gruchaniem moich przyjaciółek o narzeczonych, ciążach i przepisach na zupę. Bo jak się okazało, teraz, kiedy doszłyśmy do trzydziestki, większość z tych kobiet, które wydawały mi się wcieleniem marzeń z "Seksu w wielkim mieście", jest niezwykle niezależna, robi karierę i kocha podróżować tylko do chwili, kiedy ktoś włoży im pierścionek na palec. Potem czują się już zwolnione z obowiązku bycia interesującymi ludźmi i mogą śmiało przyznawać, że "im tam nie zależy na karierze", jak powiedziała ostatnio jedna z moich dotąd ambitnych koleżanek. I skupić się na tym, o czym skrycie marzyły od liceum: czyli na rozkoszy należenia do jakiegoś mężczyzny.
Jakże się więc cieszyłam, że mogę się oderwać od tego warszawskiego światka, pijąc drinki z zadowolonymi z siebie singlami, mającymi wymagające intelektualnie prace. Z ludźmi, których horyzont zainteresowań wykracza poza kolor kafelków do łazienki. Ale kiedy Andrzej poszedł do baru, Ewa zapytała pospiesznie: "Czy w Polsce wszyscy faceci w naszym wieku już mają żony? Wróciłabym, ale boję się, że tam już nikogo nie spotkam i zostanę sama. Chyba muszę poczekać na rozwody, nie uważasz?". I wyjaśniła, że w Londynie zaczyna czuć się głupio, bo na jej stanowisku nie ma już kobiet. "To niby sukces - ale nie pomaga mi poczuć się na swoim miejscu. Kobiety pracują raczej jako sekretarki i księgowe, mało która jest dyrektorem. A wiesz, ja, ponieważ jestem samotna, robię karierę - przy czym taka kariera skazuje mnie na samotność".
Potem była jeszcze mowa o wspólnych znajomych z Polski, przez co pojawił się temat ślubów planowanych na to lato - i zobaczyłam, że Ewa zaraz się rozpłacze. Powiedziałam więc, żeby ją rozweselić: "Nie wszyscy w Polsce zajmują się wychodzeniem za mąż. Na przykład moim głównym zajęciem jest pilnowanie panów stawiających gipsościanki w moim nowym mieszkaniu. I oczywiście robię to sama". Ale tym razem to Andrzejowi zrzedła mina: "Urządzasz własne mieszkanko? Ja też kupiłem mieszkanie w Warszawie, ale tylko rozmawiam przez telefon z architektem i wybieram kolory przez internet. Nie wiem, kiedy tam zamieszkam. A przecież nie będę kupował mieszkania w Londynie".
I tak, przy drugim drinku, moi promienni znajomi, bankierzy inwestycyjni, o rocznych bonusach z taką liczbą zer, że nigdy nie jestem w stanie zapamiętać, zaczęli nagle narzekać na swoje życie. Co z tego, że tu są wspaniałe kluby nocne, skoro odległości zabierają całą przyjemność z wychodzenia wieczorem? W piątek po pracy tylko niezwykłą siłą woli można się zmusić, żeby wsiąść do metra i jechać czterdzieści pięć minut w dzikim tłoku, z pijanymi Angielkami, do jakiegoś miejsca na drugim końcu miasta.
I te mieszkania, w których wszystko się rozpada! Niby jesteś w nowoczesnej stolicy, a mieszkasz w jakiejś ruderze, gdzie okno się nie domyka, więc bez przerwy jesteś przeziębiony, o wykładzinę na korytarzu codziennie się potykasz, bo jeśli zwrócisz właścicielowi uwagę, to powie, że ma dziesięciu chętnych na twoje miejsce. A prysznic trzeba przerywać po dwóch minutach, bo inaczej wysadza korki i kończy się ciepła woda. I płacisz za to więcej niż za wynajmowanie willi w Warszawie. Krótko mówiąc, czasem nawet w niezłych dzielnicach w Londynie żyje się jak na squacie - i narzekają na to nawet bankierzy. A co mają powiedzieć inni? Podobno nawet finansowo powoli zaczyna się opłacać pracować w Polsce - zarabia się mniej, ale ta różnica ciągle maleje, nawet w bankowości, a ma się znacznie lepszy standard życia za znacznie mniejsze pieniądze.
A jednak, prawdziwy problem jest przecież inny, myślałam sobie, słuchając ich narzekań. Ci ludzie wybrali Londyn, bo gdyby zostali w Polsce, pod względem zawodowym czuliby się jak na prowincji. Ale w Londynie czują się jak na prowincji pod względem życiowym. Bez przerwy porównują się do przyjaciół, którzy zostali w Polsce. Tamci urządzają mieszkania, zakładają rodziny - Ewa i Andrzej mają wrażenie, jakby życie uciekało im przez palce, choćby spędzali co drugi weekend w Paryżu, a na wakacje jeździli na Malediwy. Po prostu dlatego, że ich punktem odniesienia w sensie egzystencjalnym ciągle jest ten mały kraik na obrzeżach Europy, Polska. Geografia emocjonalna widać nie ma nic wspólnego z rynkami światowymi.
I cała ta globalizacja, której jesteśmy świadkami, to, że wszędzie na świecie mieszkają młodzi ludzie z innych krajów, nie odbywa się za darmo. W gruncie rzeczy ci ludzie często nie różnią się zbytnio od "Emigrantów" Mrożka żyjących ciągle marzeniem o powrocie do swojego kraju. A nawet jeśli udało im się całkowicie wykorzenić i zostać prawdziwymi obywatelami świata, płacą za to wysoką cenę, z której może nawet nie zdają sobie sprawy. Za dużo się bawią, za dużo podróżują w weekendy, za dużo pracują, za bardzo nienawidzą niedziel jak na ludzi żyjących w harmonii ze światem. I kiedy tak słuchałam znajomych w Londynie, nagle pomyślałam sobie: te rozmowy o klubach i imprezach, czy to się zasadniczo różni od rozmów o kafelkach?
Są tylko bardziej tragiczni, a na pewno bardziej malowniczy od swoich kolegów z Warszawy, którzy spędzają weekendy w Castoramie. Jak Holly Golightly ze "Śniadania u Tiffany’ego", która na wizytówce zamiast adresu napisała "W podróży". "W podróży" to niby nie jest żadna ojczyzna, ale jednak to jest już jakaś definicja. Nie potrzebować definicji - to by dopiero było coś. To centrum, za którym wszyscy gonią i za którym tęsknią, mieć w samym sobie - to by była prawdziwa i rewolucyjna odwaga. Ale nie wiem, czy to się w ogóle zdarza, i nawet w dzisiejszych globalistycznych i indywidualistycznych czasach mieszkanie poza domem nieodmiennie grozi neurozą, której nie wyleczy żaden świetny bonus.