Skandal, kompromitacja - te słowa same cisną się na usta, gdy mowa jest o śledztwie w sprawie porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Sprawa ta wstrząsa i oburza. Obnażyła ona dobitnie słabość instytucji, które odpowiadają za nasze bezpieczeństwo. Uwidoczniła z całą mocą to, w jak fatalnej kondycji jest szeroko rozumiany wymiar sprawiedliwości. Brak jest skutecznych mechanizmów kontrolnych i właściwego nadzoru. Przeciętny Kowalski patrząc na tę historię, nie może czuć się bezpieczny.

Reklama

Z małymi wyjątkami ludzie, którzy w imieniu państwa mieli ścigać bandziorów, okazali się co najmniej nieudolnymi partaczami. Nie można bowiem wykluczyć, że jest jeszcze gorzej, że część z nich współpracowała z przestępcami, którzy uprowadzili Krzysztofa Olewnika.

Ta sprawa pokazuje, jak bezradny jest zwykły człowiek w starciu z aparatem administracyjnym i organami ścigania. I nie ma tu znaczenia zasobność portfela - rodzina Krzysztofa to ludzie bardzo dobrze sytuowani. Nie pomogły pieniądze, nie pomogły błagania.

Na nic zdały się nawet wizyty w ministerialnych gabinetach, tam zderzyli się z murem obojętności. Ówcześni SLD-owscy ministrowie, którzy wiedzieli o sprawie, brzmią dziś żałośnie. Zamiast ograniczyć się do przeprosin i uderzyć się w pierś zapewniają, że zrobili wszystko co mogli, by pomóc w odnalezieniu Krzysztofa Olewnika. Patrząc na efekty ich działań trzeba by założyć, że albo niewiele mogli zrobić, albo niewiele robili.

Reklama

Ogólnikowe deklaracje, okrągłe słówka i wyrazy współczucia - na tym kończyła się właściwie pomoc, jaką od polityków SLD dostała rodzina porwanego Krzysztofa. Czy dopełnili obowiązków, które ciążyły na nich z racji zajmowanych stanowisk? Dlaczego dopiero teraz powstaje specjalna grupa śledcza? Dlaczego dopiero w 2006 roku śledztwo z Warszawy przeniesiono do Olsztyna, gdzie prokuratorzy w cztery miesiące poradzili sobie ze sprawą, której rzekomo nie można było rozwikłać przez pięć lat? To wszystko wymaga dokładnego sprawdzenia i, jak rozumiem, sprawdzane będzie. Panowie z SLD najwyraźniej zapomnieli o tym, że minister po łacinie znaczy - sługa, pomocnik.

Nie chce mi się jednak wierzyć, by któryś z wysoko postawionych polityków stał za porwaniem Olewnika lub próbował je świadomie tuszować. Brakuje motywu, nawet rodzina Krzysztofa nie potrafi go wskazać. Jeśli rzeczywiście Krzysztof Olewnik wszedł komuś ważnemu w drogę albo dowiedział się o politycznych przekrętach, to dlaczego porywacze tak długo trzymali go żywego? Mówi się o "jakiejś firmie", o "jakichś nadużyciach i powiązaniach".

Wszystko to jednak brzmi mało przekonująco i konkretnie, przynajmniej na razie. Z drugiej strony trudno dziwić się rozmaitym spekulacjom. Dwa samobójstwa porywaczy syna biznesmena działają na wyobraźnię.

Reklama

Bezwzględni, okrutni przestępcy załamują się w celi i postanawiają odebrać sobie życie - to może dziwić. W organizmie jednego z nich znaleziono ślady alkoholu i narkotyków. Drugi, jak donoszą media, prawdopodobnie był pod wpływem leków psychotropowych i nie powinien przebywać sam w celi. Nie powinien, ale przebywał. Czy ktoś chciał ułatwić i ułatwił im samobójstwo? Czy komuś zależało na tym, by herszt bandy i jego wspólnik zamilkli na zawsze? Jeśli tak, to musiała być to osoba lub osoby bardzo wpływowe.

Poza tym wciąż nie wiadomo, co stało się z 200 tysiącami euro z 300 tysięcy, które zostały przekazane porywaczom. Nie wiadomo w czyje ręce trafiły. Bez wątpienia w sprawie Krzysztofa Olewnika wciąż jest bardzo wiele do wyjaśnienia. Wygląda na to, że w tej sprawie ukrywano i fałszowano dowody. Nie sprawdzano i nie wykorzystywano ważnych informacji, np. bilingów telefonicznych.

Zlekceważono anonim, który jak się później okazało precyzyjnie wskazywał kto porwał Krzysztofa i gdzie jest on przetrzymywany. Próbowano nawet udowodnić, że było to samouprowadzenie. Zakładając nawet, iż śledczy byli wyjątkowymi partaczami, nie tłumaczy to wszystkich błędów i zaniechań, jakie popełniono w tej sprawie.

Wiele wskazuje na to, że któryś z nich lub któryś z ich bezpośrednich przełożonych współpracował z porywaczami. Tak czy inaczej ludzie ci nie powinni wciąż być prokuratorami i policjantami. Nie rozumiem dlaczego nie zostali już dawno przynajmniej zawieszeni w wykonywaniu swoich obowiązków. Zamiast tego część z nich awansowała, a jeden z policjantów został nawet odznaczony. Dziś, jeśli mają resztki honoru, sami powinni podać się do dymisji. Na to bym jednak nie liczył.

W sprawie Krzysztofa Olewnika zawiódł system i tworzący go ludzie. Po raz kolejny okazało się, jak bardzo polski wymiar sprawiedliwości potrzebuje reformy i zmian. Mam jednak duże wątpliwości czy zmiany te powinny, jak chce Zbigniew Ćwiąkalski, polegać na uniezależnieniu prokuratury i stworzeniu kolejnej zamkniętej korporacji, nad którą państwo miałoby niewielką kontrolę.

Nie można wykluczyć, że w sprawie Olewnika nie chodzi wcale o żaden policyjno-prokuratorsko-przestępczy układ, a jedynie o źle pojmowaną korporacyjną solidarność, która nakazywała śledczym ukrywać błędy popełnione przez kolegów. Jedno jest pewne, sprawa ta to test wiarygodności dla Zbigniewa Ćwiąkalskiego.

Minister sprawiedliwości w studiu "Teraz My" patrząc w zapłakane oczy siostry Krzysztofa zapewnił ją, iż sprawa będzie rzetelnie wyjaśniona do końca. Do tej pory kończyło się jedynie na deklaracjach.