Nie ma dziś powrotu do Polski sprzed afery Rywina ani powrotu do Polski sprzed ostatnich wyborów - zdaje się mówić rządzący krajem obóz. Nie żyjemy w Trzeciej Rzeczypospolitej, a wszelkie plany budowy Czwartej zostaną skutecznie zablokowane. Tak brzmi nie tylko przesłanie obecnej władzy, ale taka wydaje się być treść dość szerokiego, mającego poparcie większości kompromisu.
Wysokie poparcie dla Platformy wynika nie z uznania dla jej dokonań, ale z szerokiej aprobaty roli politycznej, jaką - niekoniecznie z własnej woli i wskutek przemyślanego planu - odgrywa. Donald Tusk jest raczej symbolem niż sprawcą obecnego stanu rzeczy. Panuje nad instytucjami ściśle politycznymi, skutecznie neutralizuje ruchy odśrodkowe we własnej partii, potrafił skonstruować rząd, w którym nie ma zdolnych mu zagrozić indywidualności. Jednak władza, jaką posiada, daje mu gwarancje jedynie tego, że nikt mu nie odbierze z takim trudem wywalczonej funkcji.
Spokój za status quo
Realną pozycję Tusk zawdzięcza temu, że jesienią 2007 r. wiele zagrożonych polityką PiS grup interesu zobaczyło w nim człowieka, który stanie się gwarantem względnego spokoju. Który nie będzie wchodził w ryzykowne konflikty i wycofa się w chwili, gdy jakieś polityczne przedsięwzięcie zagrozi jego popularności. Kompromis ten zyskał społeczne poparcie dzięki trzem elementom: zmęczeniu permanentnym konfliktem politycznym lat 2005 - 2007, nadziejom na politykę skoncentrowaną bardziej na rozwiązywaniu doraźnych problemów społecznych i ekonomicznych i - co moim zdaniem najważniejsze - zasadniczej postawie środowisk opiniotwórczych, które po odsunięciu od władzy Jarosława Kaczyńskiego dały Tuskowi wielomiesięczny kredyt zaufania.
Kompromis ten ma jednak - co niezwykle istotne - również pewną treść ustrojową. Prawo do spokojnego rządzenia uzyskuje się w zamian za zaniechanie działań naruszających w sposób istotny społeczne status quo wytworzone w Trzeciej Rzeczpospolitej. Od struktur administracyjnych państwa nie oczekuje się już - tak jak to miało miejsce w latach 90. i w czasie rządów Millera - aktywnej roli w dziele budowy kapitalizmu politycznego. Nie żąda się od władzy gwarancji bezkarności i paraliżu organów ścigania w sprawach, które zagrażałyby interesom oligarchów. Dziś wystarczy gwarancja, że władza nie stanie się czynnikiem przekształcającym wbrew woli zainteresowanych którąkolwiek z istotnych dziedzin życia społecznego.
Za bierność władzy kluczowe i opiniotwórcze grupy interesów są w stanie płacić łagodnym i niekonfrontacyjnym wyrażaniem swoich potrzeb. Dotyczy to nie tylko dużych środowisk pracowniczych czy części biznesu, ale także grup ideowych, a nawet - jak pokazuje przykład PSL - politycznych. W jednej tylko sferze PO próbuje ową kruchą równowagę naruszyć: dokonując zasadniczej zmiany sytuacji mediów publicznych i narażając się na walkę z realnym przeciwnikiem. Tu zresztą ujawnia się i potwierdza owa zasada warunkowego przyzwolenia. Część środowisk twórczych i ludzi mediów związana bezpośrednio z nadawcami publicznymi gotowa jest przekroczyć kredowe koło konfliktu z lat 2005 - 2007 i szukać protekcji prezydenta. Potrafi mobilizować trudną do powstrzymania krytykę, która w dość pomysłowy sposób uderza także poza bezpośrednim obszarem konfliktu.
Skutkiem ubocznym takiego doraźnego kompromisu ustrojowego jest paraliż twórczej polityki, która zawsze niesie z sobą ryzyko konfliktu i porażki. Rządy Platformy stały się antytezą tego, co Jan Rokita określił mianem „szarpnięcia cugli”. Strategia unikania konfliktu działa na instytucje państwa równie destrukcyjnie jak stosowana przez poprzedników Tuska koncepcja rządu jako katalizatora konfliktów. O ile rząd Jarosława Kaczyńskiego chciał być stroną w każdym istotnym sporze, co więcej, gotów był wywołać spór po to, by stać się w jakimś obszarze podmiotem branym pod uwagę, o tyle Tusk najchętniej doprowadziłby do wycofania się rządu ze wszystkich potencjalnie konfliktowych sytuacji.
Projekt republikański
Jeżeli zatem przyjmiemy, że afera Rywina, której obie dominujące dziś na scenie politycznej partie są oczywistymi beneficjentami, była szansą na uruchomienie mechanizmów naprawy państwa, to trzeba powiedzieć jasno, że szansa ta została zmarnowana. Kryzys Trzeciej Rzeczypospolitej nie stał się kryzysem założycielskim. Po krótkiej rewolucji semantycznej lat 2003 - 2005, która na trwale zmieniła postawy mediów i kształt debaty publicznej w Polsce, doszło do faktycznej pacyfikacji projektów zmiany. Projektów, które nie zostały poddane poważnej dyskusji, nawet gdy zawierały bardzo szczegółowe zapisy, jak przygotowany przez Rokitę „plan rządzenia” czy opracowany przez PiS nowy kształt ustawy zasadniczej.
Co więcej, nie wzięto pod uwagę szerszej formuły, którą - wspominając niezwykle ciekawy tekst Ludwika Dorna sprzed 12 lat - można by nazwać projektem republikańskim. Projektem opartym na poszukiwaniu względnie szerokiego porozumienia na rzecz naprawy państwa i stworzeniu instytucjonalnych warunków rzeczywistej partycypacji obywatelskiej. W debatach o zmarnowanym kryzysie założycielskim pomija się zresztą fakt wystąpienia po roku 2003 szerokiego i pluralistycznego ruchu obywatelskiej odpowiedzialności, który mimo swojej naiwności i efemerycznego charakteru odsłonił istotną potrzebę uczestnictwa w życiu politycznym.
Idea Czwartej Rzeczypospolitej była jednym z możliwych, względnie czytelnych określeń takiego projektu państwa. Projektu, w którym odbudowie władzy zdolnej do troski o długofalowo postrzegane dobro kraju towarzyszy wzrost transparencji i uczciwości polityki oparty nie na cnotach przywódców, ale na szerszej i wyposażonej w instytucjonalne narzędzia obywatelskiej kontroli. Zakładała jednak - o czym wspomina tekst Dorna - jak każdy projekt republikański, zbudowanie szerokiego konsensusu wokół celów zmiany, stworzenie - w sensie politycznym - możliwie szerokiej koalicji konstytucyjnej.
Gdy koalicja taka stała się niemożliwa, projekt republikański musiał upaść. Jego istotą nie była bowiem sama tylko idea silnej władzy, sprawiedliwych sądów. Nie była nim też - dość naiwna w polskich warunkach - idea naprawy państwa przez wzmocnienie obywatelskiej partycypacji. Istotą tego projektu była szeroka zgoda na zmianę idei przewodnich ustroju Rzeczypospolitej. Na dopełnienie procesu rekonstrukcji państwa rozpoczętego w 1989 r. Działalność Tuska i Kaczyńskiego w 2005 r. fundament takiej zgody usunęła na długo i pogrążyła politykę w jałowym, bo niemogącym mieć trwałego i pozytywnego skutku ustrojowego konflikcie.
Polityka jałowego konfliktu
Sięgnijmy raz jeszcze do zamieszczonego przed laty na łamach „Nowego Państwa” tekstu Dorna, który precyzyjnie przedstawia modele polityki mającej na celu naprawę państwa. W przypadku niepowodzenia lub niemożliwości realizacji projektu republikańskiego nieuchronne staje się przejście do polityki niepodległościowej. To nie do końca precyzyjne określenie można by – bez zgody autora - zastąpić terminem polityki wojny domowej. Polityki opierającej się na znanej skądinąd diagnozie, iż „III Rzeczpospolita nie tylko jest zepsuta, ale przestała lub przestaje być własna. Przestaje być formą organizacji polskiej przestrzeni politycznej, a staje się szachownicą, na której różne siły - obozu niepodległościowego nie wyłączając - starają się opanować punkty strategiczne. W logice działania niepodległościowego w takim państwie nie istnieje przyjaźń polityczna łącząca - dzięki uznaniu wspólnych zasad - nawet politycznych przeciwników. Logika działania niepodległościowego wyróżnia tylko wroga i sojusznika”.
Przyjęta przez PiS, a także - co ciekawe - przez PO logika działania przypomina do złudzenia to, co Dorn pisał w warunkach państwa rządzonego przez SLD - PSL wkrótce po wybuchu sprawy Oleksego, a zarazem przed narodzinami AWS. Nawet wówczas jednak nie odrzucał możliwości republikańskiego kompromisu i odtworzenia przyjaźni politycznej łączącej politycznych przeciwników. W 2005 r. zatriumfowała oparta na totalnej nieufności logika wojny domowej. Obecny stan przypomina narzucony w warunkach doraźnego zwycięstwa jednej ze stron rozejm, któremu nikt nie potrafi nadać charakteru trwałego pokoju.
Skutki ustrojowego zaniechania
Publicyści mogą mieć problem z tym, czy żyjemy w Trzeciej czy Czwartej Rzeczypospolitej. Odpowiedź udzielona przez Tuska w expose, że żyjemy w Najjaśniejszej, tylko potwierdza ową rozterkę. Z jednej strony dobrze wiemy, że doszło do głębokich przekształceń sfery publicznej. Że ani w czasach Buzka, ani w czasach Millera, nie mówiąc już o poprzednikach, niemożliwy byłby taki festiwal ironii, jaki towarzyszył południowoamerykańskiej podróży premiera. Wiemy, że politycy muszą się dziś pilnować na sto sposobów, bo poziom kontroli mediów nad ich życiem prywatnym i zawodowym wymusza zupełnie nowe standardy zachowania.
Ale wiemy też, że rząd nadal nie jest w stanie rozwiązywać kluczowych problemów - od względnie prostej budowy autostrad począwszy, a na zaprowadzeniu jakiego takiego porządku w systemach oświaty i służby zdrowia skończywszy. Wiemy, że państwo polskie ma kłopoty ze zdobyciem mocnej pozycji na scenie międzynarodowej, szczególnie w strukturach Unii Europejskiej. Wiemy wreszcie, że działania zorientowane na długofalową pomyślność Rzeczypospolitej nieustannie ustępują doraźnym potrzebom rządzących elit i silnych grup interesu. Wiemy, że stopień oligarchizacji polskich partii, a zatem także polskiej polityki osiągnął dziś swoje apogeum.
Warto zatem przestrzec, że stabilizacja na obecnym poziomie, zakładająca pasywność instytucji politycznych w sferze ustrojowej, będzie skutkowała dekadencją sfery publicznej i dalszą utratą sterowności. Całkowity brak idei mogących stać się napędem zbiorowego działania umocni partykularyzmy i postawy asekuracyjne. Pierwszy test sterowności państwa może wówczas zachwiać nie tylko pozycją premiera i rządzącej partii, ale także chwiejnym rozejmem. Za chwilowy komfort bezkonfliktowego rządzenia przyjdzie wówczas zapłacić nie tylko jego sprawcom.