Co tu dużo mówić: to, że premier Tusk kocha piłkę, a Polacy kochają premiera, wytwarza wokół polskiej drużyny nieco irracjonalną, ale jednak odczuwalną atmosferę zwycięstwa. Polska jest uśmiechnięta, los się do nas uśmiecha, premier się uśmiecha i Leo Beenhakkera też - wystarczy już tylko strzelić im jednego gola więcej niż oni nam.

Reklama

I piszę te słowa nie bez kozery. Chcę zwrócić panu premierowi uwagę, że nie tylko nastroje piłkarzy zależą od nastroju całego narodu, ale też notowania rządu mogą niebezpiecznie się wahać, w zależności od tego, czy nasi zwyciężają, czy przegrywają. Każde zwycięstwo sportowe buduje nasze poczucie optymizmu i pozytywne postrzeganie świata. Kiedy wygrywa Małysz albo Kubica, a już tym bardziej, kiedy wygrywają nasi piłkarze, wszyscy przywdziewamy różowe okulary. Zaczynamy naprawdę wierzyć, że nie jest z nami tak źle. Że w sumie fajny z nas naród i w gruncie rzeczy skazany na sukces. Fajny naród wybrał sobie fajnego premiera - i proszę, wszystko zaczyna się układać: wiosna przyszła, Kubica wygrywa i piłkarze też.

I proszę nie myśleć, że piszę to żartem. Nie chodzi o żart, lecz o oczywisty fakt, że uczucia - zwłaszcza zbiorowe - nie są efektem logicznych przemyśleń. Emocje, sentymenty czy sympatie nie wynikają - również w polityce - z kalkulacji, że skoro jeden rząd przygotował 10 ustaw, a drugi piętnaście, to my popieramy ten drugi. Jeśli więc do tych ogólnych fluidów optymizmu, miłości i słońca dojdzie jeszcze piłkarski laur - Donald Tusk może być spokojny o swoje notowania na najbliższe kilka miesięcy. W końcu to właśnie on odkrył przed nami tę prawdę, że jak się wszyscy uśmiechamy, to żyje się lepiej.

Ale w tych rozważaniach jest i memento. Przypomnijmy sobie, jak prezydent Aleksander Kwaśniewski jeździł oglądać starty Małysza. Cieszący się z dalekich skoków prezydent był odbierany jako - przynajmniej przybrany - ojciec sukcesu. Kiedy Adam Małysz w końcu przegrał, automatycznie przestało się Polakom podobać, że Aleksander Kwaśniewski jeździł na te zawody, zamiast siedzieć przy Krakowskim Przedmieściu i ciężko pracować. Wtedy zaczęto pytać, co on w tych górach w ogóle robi?!

No właśnie, tak jak i przed kilkoma dniami pytano, co robi w górach Peru premier Tusk? Wszyscy komentatorzy zgodnie przyznają, że był to koniec miodowego miesiąca. Nagle premier przestał być nieomylny i dostojny, a stał się obiektem żartów. To niebezpieczny moment dla rządu, który dotąd korzystał z kredytu społecznego zaufania. Premier stracił nimb powszechnego poważania, a to może być początek końca legendy o "polityce miłości", "irlandzkim cudzie" i "aby wszystkim żyło się lepiej".

Jeśli do tego doszłaby jeszcze porażka na boisku 8 czerwca z Niemcami - z tymi wyniosłymi, silnymi, nadętymi Niemcami - premier mógłby się znaleźć w poważnych tarapatach. Gdyby naszej drużynie nie udało się wejść do dalszych rozgrywek, pojawiłyby się - nawet jeśli nie wypowiedziane na głos - bolesne pytania: po co ten Tusk w ogóle rządzi? Ustaw nie ma, Kubica w Monte Carlo dopiero drugi i nawet piłkarze przerżnęli z Niemcami. Co więcej: skoro nie umiemy choćby raz w życiu porządnie zawalczyć na Euro, to po co w ogóle silić się na organizację następnych mistrzostw za cztery lata? Po co te stadiony, dworce, autostrady i cały ten szum, skoro i tak nic nam nigdy nie wychodzi?

Najważniejsze jednak to nie stracić dystansu. Choć wszyscy tak jak premier kochamy piłkę kopaną, nie możemy od piłkarskich zwycięstw uzależniać dobrostanu ojczyzny. Ściskajmy kciuki, kibicujmy, a Donald Tusk niech tylko nie rozprasza biało-czerwonych, wchodząc im przed meczem do szatni. Wtedy na pewno wygramy, bo - jak wiadomo - jesteśmy najlepsi!