Anna Masłoń: Czy Barack Obama zostanie 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych?
Noam Chomsky*: Choć Obama prowadzi w tej chwili w sondażach, jego zwycięstwo nie jest wcale przesądzone. Jeśli dostanie nominację Partii Demokratycznej i zmierzy się w listopadowych wyborach z Johnem McCainem, to senator z Arizony może go pokonać. Partia Republikańska dysponuje olbrzymimi środkami do prowadzenia kampanii oszczerstw i pomówień i na pewno skorzysta z nich w walce o prezydenturę. Gdy gra idzie o tak wysoką stawkę, jesteśmy zalewani potokiem informacji, które mają oczernić kontrkandydata. Przypomnijmy sobie choćby wybory w 2004 roku. Jeden z kandydatów, obecny prezydent USA George W. Bush, uniknął służby w Wietnamie, drugi - John Kerry - walczył w najtrudniejszym okresie wojny i wykazał się wielkim bohaterstwem. Tymczasem informacje udało się tak zmanipulować, że bohater wojenny został przedstawiony jako tchórz, a dzieciaka z bogatej rodziny, który uchylił się od służby okrzyknięto bohaterem. Trudno więc obstawiać wyniki wyborów, zanim wyborcza propaganda ruszy na dobre. Musimy mieć świadomość, że manipulacyjna machina zadziała i tym razem.
Co zrobi John McCain, jeśli zostanie prezydentem?
McCain to kopia Busha. Wciąż zmienia stanowisko i jest zupełnie nieprzewidywalny. Przedstawia się go jako specjalistę od stosunków międzynarodowych i strategii wojennej, ale wcale nim nie jest. Przecież to, że ktoś był na wojnie, jak McCain, nie oznacza jeszcze, że ma jakąś szczególną wiedzę z zakresu spraw zagranicznych. W tej chwili wybrał dość agresywną linię, jeśli chodzi o bezpieczeństwo międzynarodowe, której jeśli zostanie prezydentem, może dalej się trzymać. Choć nie mam pewności, czy wojenna retoryka przełoży się na działania wojenne. Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, to kandydat Republikanów jest bardzo reakcyjny. Najprawdopodobniej będzie kontynuował politykę, która doprowadziła do wzbogacenia się małej grupy Amerykanów, a ubożenia większości i pogrążyła gospodarkę USA w kryzysie.
Gdyby wygrał Obama, jaka będzie jego prezydentura?
Na pewno styl jego prezydentury będzie się diametralnie różnił od stylu Busha. Obama zajmuje pozycje centrowe. Przypomina w tym Billa Clintona – być może to, że kojarzy się z Billem Clintonem bardziej niż Hillary, powoduje, że z nią wygrywa. Amerykanie uwierzyli, że senator z Illinois może przynieść zmianę, ale jak na razie nie wiemy, co ona ma oznaczać. Kiedy słuchamy Obamy, powtarzają się ciągle słowa „nadzieja”, „zmiana”, „jedność”. To taki kandydat bez właściwości, któremu można przypisać własne nadzieje i aspiracje. I to Amerykanom wystarcza. Mało kto zadaje sobie trud dowiedzenia się czegoś więcej o programie Obamy, o tym, jakie są jego plany na kadencję w Białym Domu. Dlatego podobnie jak w przypadku McCaina, prezydentura Obamy jest wielką niewiadomą.
Czy skoro Amerykanie mają wybierać między kopią Busha a kopią Billa Clintona, oznacza to, że nie oczekują fundamentalnych zmian? Nie możemy się spodziewać, że przyszły prezydent pchnie Amerykę na nowe tory?
Wbrew temu, o czym chętnie piszą obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej, Obama nie zmieni zasadniczo Ameryki. Prezydentury Clintona i Busha znacznie się różniły, ale podstawowe zasady ich polityki były takie same. I tak będzie tym razem. Polityka to przede wszystkim instytucje, a instytucje są niezwykle trwałe. Różnice w poglądach przedstawicieli klasy politycznej, którzy podejmują najważniejsze decyzje, są minimalne. Weźmy na przykład wojnę w Iraku, która w tej chwili jest jednym z najważniejszych problemów w polityce zagranicznej. Zasadniczo nie krytykuje się jej. Dla Obamy jest ona tylko błędem strategicznym, dla Clinton to wojna domowa, której nie możemy wygrać. A przecież wojnę w Iraku trzeba nazwać zbrodnią. Ameryka potrafiła krytycznie ocenić radziecką inwazję w Afganistanie czy atak Saddama Husajna na Kuwejt. Nie mówiliśmy o Afganistanie jako o błędzie strategicznym czy wojnie nie do wygrania. Pozwalamy sobie na zasadniczą krytykę postępowania innych, ale nie dopuszczamy, żeby te same zasady dotyczyły nas samych.
Hillary Clinton nie ma już szans na nominację?
Przede wszystkim chciałbym przypomnieć, co o wyborach sądzą sami Amerykanie. Dla 80 proc. z nich polityka to starcie ugrupowań, które walczą o swoje interesy, a nie interesy obywateli. Dlatego Amerykanie nie myślą zbyt poważnie o elekcji - zdają sobie sprawę, że są oszukiwani.
Z kampanią wyborczą jest trochę tak jak z telewizyjnymi kampaniami reklamowymi. Oglądamy reklamy, choć nie traktujemy ich do końca poważnie. Mają wpływ na nasze zachowanie, ale jesteśmy jednocześnie świadomi, że to manipulacja. Tuż po superwtorku „The Wall Street Journal” donosił, że w kampanii 2008 problemy tracą na ważności, a wyborcy koncentrują się na osobowości kandydatów. Niewiele później w amerykańskich mediach pojawiły się sondaże, z których jasno wynikało, że wyborcy chcą dyskusji o problemach. Tyle że rzeczowa dyskusja komplikuje życie politykom. Prowadząc kampanię, chcą unikać rozmowy o problemach. Łatwiej jest im posługiwać się pustymi sloganami i z drugo-, a nawet trzeciorzędnych kwestii czynić przedmiot debaty.
Jeśli chodzi o walkę w obozie demokratycznym, to przewaga Obamy dowodzi moim zdaniem tylko tego, że ma on sprawniejszych specjalistów od kształtowania medialnego wizerunku. Ludzie go „kupują”.
To, że wyborcy „nie kupują” Clinton oznacza koniec jej politycznej kariery?
Wydaje mi się, że Hillary Clinton wróci do Senatu, a kiedy Obama wprowadzi się do Białego Domu, będzie punktowała wszystkie jego błędy. Trudności, z jakimi będzie musiał zmierzyć się przyszły prezydent, są ogromne, więc na pewno będzie za co go krytykować. Za cztery lata Clinton będzie mogła ponownie wystartować.
p
Noam Chomsky, lingwista, filozof, działacz polityczny; profesor językoznawstwa w Massachusetts Institute of Technology (katedra lingwistyki i filozofii), jeden z najczęściej cytowanych naukowców na świecie. Znany z krytycznych analiz mediów w USA oraz amerykańskiej polityki zagranicznej. Protestował np. przeciwko wojnie w Wietnamie i działaniom podejmowanym po 11 września 2001. Autor wielu książek; w Polsce wydano m.in. „Hegemonia albo przetrwanie: amerykańskie dążenie do globalnej dominacji” (2005).