Edward Gierek na promocji swej książki latem 1990 r. spytany o politycznych następców machnął ręką z dezaprobatą i powiedział: E..., co tam. Reakcją był oczywiście gromki śmiech. Wywołany w ten sposób Aleksander Kwaśniewski, zajęty właśnie pałaszowaniem kanapek w kącie sali, nie mógł tego przyjąć życzliwie.
Mojżesz lewicy
Perspektywy SdRP - formalnego następcy PZPR - były wówczas kiepskie. Próby tworzenia komórek partyjnych, wieszania plakatów informacyjnych należały do przedsięwzięć ryzykownych. Włodzimierz Nieporęt opowiadał, że zdarzało się, że aktywiści SdRP bywali opluwani i przepędzani z ulic. Nawet Kwaśniewski sądził wtedy, że postkomunistyczna golgota może nie mieć końca. Z pola widzenia umykał fakt, że w czasie wyborów 1989 r. na PZPR padło 30 proc. głosów.
Aleksander Kwaśniewski wcześniej niż jego koledzy z establishmentu - był wszak ministrem w rządzie Rakowskiego - pojął, że realny socjalizm dogorywa. Stąd był zwolennikiem Okrągłego Stołu, a w czasie obrad zgłosił propozycję wolnych wyborów do Senatu. Można więc spytać: skąd u zdolnego aparatczyka pojawiła się chęć odejścia od kanonów realnego socjalizmu? Otóż sądzę, że ludzie elity komunistycznej precyzyjniej dostrzegali toksyczności tamtego ustroju. Realny socjalizm był światem idealnym dla sklerociałych aparatczyków, którzy nie robili miejsca dla następców. Zasada "ruki po szwam" oraz "ten, kto wyżej, wie z pewnością lepiej" dla młodych obytych w świecie polityków peerelowskich była wręcz nie do zniesienia. To tłumaczy, dlaczego ci z nich, którzy zabrali się pociągiem do władzy Kwaśniewskiego, byli jak najdalsi od nostalgii za PRL. Gdy zrozumie się ich punkt widzenia, nie dziwi, że pomysł wyborów do Senatu, który przyniósł Solidarności zwycięstwo 99 do 1, mógł się zrodzić w partyjnej głowie. Kwaśniewskiego i jego przyjaciół demokratyczne metody rządzenia wręcz upajały. Dziś wiadomo, że gdyby nie te wybory, upadek systemu byłby mniej malowniczy.
Po czerwcowej klęsce wyborczej wśród ludzi władzy pojawiły się tendencje do rewanżu. Jeden z młodych sekretarzy KC PZPR opowiadał, że latem 1989 r. znalazł się na zebraniu prowadzonym przez członka Biura Politycznego. Tematem była perspektywa powtórki stanu wojennego. W pewnym momencie do sali wszedł Kwaśniewski, który po kilku minutach ostentacyjnie wstał ze swego miejsca i głośno się odezwał: Chodźmy stąd, nic tu po nas. Nie ma sensu słuchać tych głupot.
O powściągliwości władzy nie decydował oczywiście Kwaśniewski - ale postawa takich ludzi jak on tworzyła klimat niesprzyjający siłowym rozwiązaniom. Jak się okazało po czasie, głównym plusem politycznym Kwaśniewskiego było poprowadzenie SdRP kursem niekonfrontacyjnym. Zaakceptował on gospodarkę rynkową a także reformy Balcerowicza. Więcej - w tak zwanym sejmie kontraktowym, w którym stworzono podwaliny transformacji ustrojowej, socjaldemokracja nigdy nie była hamulcowym przemian. A Kwaśniewski dzięki swej zręczności uzyskał akceptację międzynarodową, która wyraziła się przyjęciem jego partii do Międzynarodówki Socjalistycznej.
Gałązka oliwna plus pochwała struktur atlantyckich i unijnych okazały się dobrym sposobem na przetrwanie postkomunistycznej formacji. Tej taktyce podporządkował się także prezydent Jaruzelski, który od początku był absolutnie spolegliwy wobec życzeń rządu. Nie inaczej zachowała się i partia Kwaśniewskiego, gdy "Solidarność" zażądała zmiany prezydenta państwa.
Do sukcesu nowej partii przyczyniło się zdecydowane odsunięcie na margines ludzi z dawnego aparatu partyjnego. W SdRP nie znaleźli się - poza Millerem, dla którego uczyniono wyjątek - wszyscy sekretarze i członkowie Biura Politycznego PZPR. Od nich Kwaśniewski opędzał się jak od zadżumionych. Potwierdził w ten sposób, że nieprzypadkowo latem 1989 r. odrzucił propozycję Rakowskiego, by zostać sekretarzem w starej jeszcze partii. Wiele zachodu kosztowało go też zniechęcenie tego polityka, swego byłego szefa do próby kierowania nową partią powołaną w miejsce PZPR.
Kiedy w 1991 r. przyszło do pierwszych demokratycznych wyborów prezydenckich, a w 1992 parlamentarnych, SdRP wystawiła kandydata na prezydenta i kandydatów do Sejmu. W wyborach Włodzimierz Cimoszewicz uzyskał 10 proc. głosów - co dało mu czwarty wynik, a frakcja SLD w rozdrobnionym parlamencie formalnie stała się drugą siłą. Kwaśniewski wiedziony instynktem politycznym przed elekcją utworzył komitet wyborczy pod nazwą Sojusz Lewicy Demokratycznej. Był on koalicją ponad trzydziestu podmiotów - od OPZZ aż do prawdziwie kanapowych organizacji. Co prawda z parlamentarzystami socjaldemokracji nie chciały współpracować inne partie, ale uzyskany został rokujący przyczółek na przyszłość.
Nic więc dziwnego, że gdy skłócona "Solidarność" obaliła własny rząd, w kolejnych wyborach jesienią 1993 r. tryumf odniosła partia Kwaśniewskiego. Mimo że uzyskała tylko 21 proc. głosów, wobec rozbicia elektoratu a także nowej ordynacji - z 5-proc. progiem wyborczym - udało jej się uzyskać aż 171 mandatów. Ku zgrozie polityków solidarnościowych partia ta wraz z PSL, która zdobyła 14 proc. głosów i 121 mandatów, utworzyła postkomunistyczny rząd w postkomunistycznej Polsce.
Była to sensacja światowa. Młodego lidera okrzyknięto Mojżeszem lewicy. Sukces przyjął zręcznie. Waldemarowi Pawlakowi, szefowi PSL, zadał pytanie: Czy nowy premier może być z SLD? Gdy Pawlak odpowiedział: nie, pogodził się z tym bez protestu i nie wszedł do rządu.
Kwaśniewski w 1993 r. zwyciężył dzięki zmęczeniu społeczeństwa spadkiem poziomu życia wywołanym stawianiem gospodarki z głowy na nogi i kłótliwością polityków solidarnościowych. Polska po wyrzeczeniach lat 1989 - 1993 znalazła się w cyklu wzrostowym i postkomuniści stali się beneficjentami reform Balcerowicza. Ten żart - nie żart historii dwa lata później pozwolił Kwaśniewskiemu zwyciężyć w wyborach prezydenckich. Ludzie "Solidarności" sądzili, że ich świat się zawalił.
Olin - nie Olin
Kwaśniewski, wchodząc do pałacu prezydenckiego - wyremontowanego zresztą przez Wałęsę - pożegnał się z funkcją szefa partii i zapowiedział, że zostanie prezydentem wszystkich Polaków. Po czasie widać było, że to błąd, bo pożegnanie z partią było tylko formalne - tak naprawdę w kotle na Rozbrat miał on odtąd mieszać z zapamiętaniem.
Ponieważ intronizacji prezydenckiej towarzyszyła największa w wolnej Polsce afera polityczna - urzędujący premier Józef Oleksy został oskarżony w Sejmie przez swego ministra MSW o szpiegostwo na rzecz Rosji - kraj znalazł się na progu zamętu. Dla ratowania obozu rządzącego zmuszono Oleksego do ustąpienia z posady Prezesa Rady Ministrów. Na otarcie łez dostało mu się stanowisko szefa SdRP.
Efektem pobocznym tej decyzji, a chodziło o zwarcie szeregów partyjnych, było skurtyzowanie pozycji szefa partii. Oleksy, chcąc nie chcąc, stał się marionetką, prawdziwa władza natomiast przeniosła się z Rozbrat do Pałacu Prezydenckiego i w Aleje Ujazdowskie, gdzie urzędował premier Cimoszewicz.
Józef Oleksy do dnia oskarżenia o bycie Olinem uważany był, podobnie jak Kwaśniewski, za dziecko szczęścia. Był, trzeba przyznać, dogłębnie wykształcony - uzyskał na SGPiS doktorat z ekonomii. Ponadto odebrał niepełne wykształcenie księżowskie w seminarium duchownym. Gdyby nie wojna Gomułki z Kościołem - zamknięto jego szkołę - z pewnością z czasem zostałby biskupem i dziś nauczałby Ewangelii. Zresztą matka tego zwichnięcia kariery księżowskiej syna nie mogła odżałować.
Powszechnie lubiano go jako tzw. brata łatę. W Sejmie kontraktowym nazywano go mister elegantiarum. W sumie uważany był za najbardziej kulturalnego i eleganckiego postkomucha. Oskarżenie o szpiegostwo, które zresztą się nie potwierdziło, było dla niego szokiem. Choć stanowisk politycznych miał mieć w życiu jeszcze kilka, nigdy po tym oskarżeniu już się nie pozbierał. Jako szef partii przeżył wiele upokorzeń. Z jego zdaniem nie bardzo się liczono. W kampanii wyborczej 1997 r. jego pomysły - między innymi objazd kraju przez ministrów zapakowanych do dwóch autobusów - nie były realizowane, a odpowiedzialność za porażkę spadła na niego.
Powodem nieszczęścia Oleksego była dwuznaczna postawa jego politycznych przyjaciół. Prezydent Kwaśniewski chciał go pozbawić funkcji szefa partii, a Miller, jak mógł, rył pod nim, aby zająć jego miejsce. Wypchnął go w końcu z posady w imię odmłodzenia partii - jest o miesiąc młodszy!
Kto nie z Lesiem, tego zmieciem
Leszek Miller był dziecięciem PZPR. Partii zawdzięczał wykształcenie i karierę. Po latach powiedział, że równie ważny był dla niego kościół, w którym był ministrantem. Wyedukowano go w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR. Został magistrem i stamtąd wyruszył po laury. Zanim został sekretarzem KC, zawadził o Skierniewice. Zmianę ustroju przeszedł lekko, zamieniając gabinet sekretarza i członka Biura Politycznego PZPR na pokój sekretarza generalnego SdRP. W nowej partii uważany był za rzecznika aparatu partyjnego. Był bardzo ambitny i pracowity, a także pamiętliwy. Urazy trzymał długo. Uczył się na błędach i z porażek wyciągał wnioski. Stąd po kilku ostrych toksycznych wystąpieniach w Sejmie zmienił taktykę na spolegliwą. Lubił bon moty o mężczyźnie, którego poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna, oraz zapewniał, że gdy SLD zechce, to wierzba obrodzi gruszkami. Przez dziennikarzy był bardzo lubiany za lekko sarkastyczny ton wypowiedzi.
Po wdrapaniu się na stolec szefa partii miał dwa problemy do rozwiązania: pokonanie AWS w wyborach samorządowych i parlamentarnych, oraz skurtyzowanie roli Kwaśniewskiego w SdRP. Prezydent był bowiem na poły nieformalnym szefem socjaldemokracji. Przy Oleksym poobijanym w aferze Olina nie było to trudne, natomiast Miller coraz to stawał dęba. Mimo to prezydent jak mógł, usiłował współkierować partią. Był ojcem sojuszu wyborczego z Unią Pracy i autorem obsadzenia przez Belkę i Cimoszewicza foteli ministerialnych. Miller, zaciskając wargi, ustępował mu - mimo że Cimoszewicza nie znosił za afront przy okazji jego przysięgi poselskiej.
W zmniejszeniu wpływów Kwaśniewskiego na Rozbrat pomocna była Millerowi likwidacja SdRP i powołanie w jej miejsce Sojuszu Lewicy Demokratycznej - partii noszącej wprost nazwę niedawnego komitetu wyborczego lewicy. Od lipca 1999 r. kierowanie nowym ugrupowaniem odbywało się z pomocą nieformalnego organu, który stanowili szefowie wojewódzcy SLD zwani baronami. Byli to już ludzie Millera, nie Kwaśniewskiego.
Dzięki błędom AWS, który przystąpił do masowej prywatyzacji i niepopularnych reform, rządzący zaczęli tracić poparcie. Po zwycięstwie Kwaśniewskiego w pierwszej turze w 2000 r. i 40-proc. wiktorii samego SLD wydawało się, że Polska skazana jest na długotrwałe rządy postkomunistyczne. Jak wiadomo, tak się nie stało. Miller, poszerzając formułę partii, przesunął się do centrum, porzucając tak zwany elektorat socjalny. Był to błąd, bo poparcie białych kołnierzyków było dla SLD zawsze pozorne. Ponadto ludzie Millera od nadmiaru sukcesów stracili instynkt samozachowawczy. Hasło "bogaćmy się wraz z krajem" obrodziło licznymi aferami, których symbolem stał się Rywin.
Szef partii atakowany przez opozycję i prezydenta oraz szczypany przez media nie zdzierżył i pogubił się zupełnie. Do tego w partii pojawiły się ruchy odśrodkowe, których wyrazicielem był Marek Borowski. Miller wzięty w dwa ognie ogłosił, że kończy swą misję 1 maja 2004 roku - w dniu wejścia Polski do Unii Europejskiej.
Współgrabarze
Po upadku Millera po schedę po nim próbowali sięgnąć starzy działacze. Od wiosny 2004 do wiosny 2005 w SLD było po kolei dwóch przewodniczących. I jeden był gorszy od drugiego. Nie potrafili powstrzymać spadku poparcia dla socjaldemokratów i z tej racji zasłużyli - tak jak Miller - aby nazwać ich współgrabarzami dawnej potęgi ich formacji. Pierwszym z nich był Krzysztof Janik - doktor politologii i zręczny aparatczyk wywodzący się jeszcze z dawnego ZMS. Zresztą trzeba mu przyznać, że swego czasu bardzo sprawnie - jako sekretarz generalny partii - prowadził co najmniej dwie kampanie wyborcze. Drugim z nich był Józef Oleksy, były już przewodniczący, który czekał na wielki come back, a spotkało go rozczarowanie i kompromitacja.
Janik przewodniczącym został za namową prezydenta i dzięki jego wsparciu. Nie na wiele ono jednak się zdało, skoro w rankingach partia nadal chwiała się jak na ślizgawce. Na dodatek gwóźdź do trumny Janika z zapałem przez cały rok wbijał premier Belka. Z wielkim zadowoleniem wystąpił on z SLD i zapisał się do opozycyjnej Partii Demokratycznej. Nie przeszkadzało mu to, że nadal kierował rządem Sojuszu. Tym sposobem polityka polska - i to na najwyższym szczeblu - przypominała kiepską farsę, w której Janik występował w roli nieskutecznego strażaka. W nagrodę spotkał go los, na który zapracował - przegrana wyborcza z Józefem Oleksym. Jednak i ten, gdy wygrywał z Janikiem, był już po kilku politycznych fikołkach. Najpierw sprzymierzył się z Leszkiem Millerem. Dzięki temu na trzy miesiące został szefem MSW i wicepremierem, a potem marszałkiem Sejmu. Pytany, dlaczego tak zmienia posady, oświadczył, że najwyraźniej Rzeczpospolita wszędzie go potrzebuje. Po czasie okazało się jednak, że nie była to wielka potrzeba, bo ani jemu, ani RP nie wyszło to na zdrowie.
Godzinę po wyborze na szefa SLD Oleksego spotkał wielki despekt, bowiem prezydent za karę odmówił przybycia na kongres i zamiast dać buzi, wysłał jedynie list. Rzecz jednak w tym, że nie zaadresował go nawet do nowego przewodniczącego, lecz wprost do kongresu. Ta przypominająca nieco salonowca zabawa sprawiła, że sukces Oleksego, którym było zwycięstwo wyborcze, miał smak kwaśnej cytryny. Na znak, że nowy szef jest figurą przejściową, Janik zgodnie z tradycją sejmików szlacheckich powołał coś na kształt konfederacji, którą nazwano platformą partyjną. Ta platforma dała do zrozumienia Oleksemu - piastującemu wówczas jeszcze funkcję marszałka Sejmu - że na stanowisku przewodniczącego ma go w niewymownym miejscu.
Czarę goryczy byłego premiera przelała kilka dni później informacja z sądu lustracyjnego uznająca go za lustracyjnego kłamcę. A nieuchronne odwołanie się od tego werdyktu na niewiele się zdało, ponieważ sądy - nie wiem, czy są sprawiedliwe, ale z pewnością nierychliwe.
Tak więc SLD pod kierownictwem kolejnego szefa wkroczyło raźnie w fazę, którą można bez obawy popełnienia błędu nazwać intensywnym gniciem. Co prawda bezradny w tej sytuacji Oleksy próbował jeszcze trzymać się kurczowo stanowiska szefa SLD, ale na próżno. Chciał dobrze, ale nie wiedział jak. Dopiero wiosną przyszła spóźniona odmiana.
Wojciech Olejniczak, czyli niespieszna agonia
Z wyboru Olejniczaka, mimo że był pomazańcem Kwaśniewskiego i Janika, najbardziej ucieszył się Leszek Miller. On to bowiem przed kilkoma laty namówił Wojciecha - prywatnie syna przyjaciela z KW PZPR w Skierniewicach a zawodowo szefa młodzieży wiejskiej w SGGW - aby przyszedł do SLD robić karierę. Z takim wujkiem jak Miller nie było to wcale trudne, dlatego już w 2001 r. Wojtek został posłem z Łęczycy, dwa lata później ministrem rolnictwa, a w 2005 r. szefem SLD. Po wyborze obaj panowie dla scementowania przyjaźni udali się do bliskiej ich sercom Łodzi, aby wspólnie radować się z dobrego wyboru. Nie wiem jednak, czy wizyta się nie udała, czy może Kwaśniewski zrugał Olejniczaka, bo gdy niebawem przyszło ustalać listy poselskie do Sejmu, dla Millera zabrakło na nich miejsca. I przyjaźń obu panów się zmroziła, zanim na dobre rozkwitła. A stara partia pod nowym kierownictwem zajęła w wyborach 4. miejsce, ustępując nie tylko nowym gwiazdom partyjnym takim jak PiS i PO, lecz nawet Samoobronie. 11,5 proc. głosów to był wynik zatrważający dla partii, która cztery lata wcześniej uzyskała przeszło 40 proc. głosów. Młody lider nie stracił jednak rezonu i zapowiedział z werwą, że na eseldowskiej ulicy niebawem zaświeci słońce. Okazja nadarzyła się ku temu wyjątkowo wcześnie, bowiem dwa lata później przyszły przyspieszone wybory.
Z pomocą tak jak poprzednio pospieszył sam były już wówczas prezydent Aleksander Kwaśniewski. Mimo że mądrzy ludzie doradzali przewodniczącemu, aby w dniach, w których pan prezydent ma przemawiać, nie pozostawiano go samotnie - popełniono błąd. No i stało się. Syndrom filipiński - tajemne, a oryginalne schorzenie - wziął w swe posiadanie Aleksandra Kwaśniewskiego najpierw w Kijowie, potem w Szczecinie. Schorzenie było nawet niepozbawione swoistego wdzięku, ponieważ inwokacja do marszałka Dorna i jego psa Saby chwyta za serce i przeszła już do historii. Tyle że wyborcy nie poznali się na niej. I tym sposobem odnowiony pomysł Aleksandra Kwaśniewskiego, aby powołać raz jeszcze potężny, wielopartyjny komitet wyborczy, który tak się sprawdził w 1992 r. przy narodzinach SLD - 15 lat później przy okazji powołania czteropartyjnej koalicji pod nazwą Lewica i Demokraci kompletnie nie wypalił. Zamiast 20-proc. poparcia było jedynie 12-proc., a zamiast 100 mandatów zaledwie 54. Ale trudno się dziwić, że prezydencka koncepcja nie zyskała uznania w szeregach wypróbowanych socjaldemokratów, którzy legitymacje partyjne nosili jeszcze za czasów starej partii matki, a dziś już prababki - PZPR.
Pół roku po wyborach Wojciech Olejniczak z dnia na dzień zerwał nieudaną, jak się okazało, koalicję. Tym sposobem wytrącił broń z ręki konkurenta - pana Napieralskiego, który uparł się, aby zająć jego miejsce. Przewodniczący, mimo że został w tym czasie doktorem - trzecim już na czele Sojuszu - postanowił nie oddawać swej posady.
Na szczęście walka o laury szefa partii nie będzie już trwała długo, co jednak nie znaczy, że nie będzie ostra. Aby nie czynić zbędnego widowiska medialnego, podjęto decyzję, że kongres - aż do wybrania nowego szefa - będzie utajniony dla mediów. "Kto kogo?" - stało się więc hasłem roboczym dzisiejszej socjaldemokracji. A czy jest to już szybka agonia, czy może przewlekła - czas pokaże.