Już kilkanaście osób w Polsce w ostatnich latach i dniach demonstracyjnie odmówiło przyjęcia odznaczeń państwowych wręczanych im przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Głośne są też przypadki odsyłania najwyższych odznaczeń do Kancelarii Prezydenta

Reklama

Nic więc dziwnego, że mówi się o początkach swoistej epidemii politycznej. Obserwatorzy zastanawiają się, czy to źle świadczy o urzędzie przyznającym te odznaczenia, czy też być może owe demonstracyjne akty dyskwalifikują pod jakimś względem ich autorów. O odpowiedź klarowną nie jest łatwo. A jej charakter generalnie zależy - mówiąc kolokwialnie - od miejsca siedzenia pytanego o wyrażenie opinii.

Wszystkim oburzonym na niewdzięczność odznaczonych odpowiem krótko: nie ma o co się oburzać, albowiem takie odmowy są generalnie stare jak świat. Prawdę też mówiąc, nigdy nie było o nich słychać jedynie w krajach totalitarnych. Na przykład nikt z reguły nie odmawiał przyjęcia medalu Stalinowi czy Hitlerowi, nie słyszałem także, aby Bieruta z tego właśnie powodu kiedykolwiek bolała głowa. Natomiast w demokracjach takie fakty przydarzają się nie tak znowu rzadko, a świadczą zazwyczaj co najmniej o pewnej niezręczności najwyższych urzędników w państwie. Jeśli chodzi o autorów demonstracji, to sam akt odmowy, choć czasem kosztowny w wymiarze personalnym, zazwyczaj przysparza bohaterom wydarzeń mołojeckiej sławy i jest z zaciekawieniem przyjmowane przez złaknioną sensacji publiczność. Nagłośnienie medialne tak spektakularnej demonstracji - trzeba powiedzieć wprost - rekompensuje zazwyczaj osobiste straty z tym związane.

Rzecz - dodajmy - dotyczy nie tylko medali, ale, co ciekawsze, nagród kulturalnych, państwowych czy naukowych. Wiadomo, że nawet tak poważne nagrody jak Nobel, którego wręczeniu towarzyszy czek w wysokości miliona dolarów, były odrzucane przez laureatów. Przypomnę w tym miejscu, że Jean-Paul Sartre odmówił swego czasu przyjęcia literackiej Nagrody Nobla. Podobnie postąpił Borys Pasternak, który nie odebrał tej samej nagrody za „Doktora Żywago”. Z tym, że to drugie wydarzenie w przeciwieństwie do odmowy Sartra było wymuszone przez I sekretarza KC KPZR Nikitę Chruszczowa. Z kolei statuetkę filmową - wyśnionego Oscara - swego czasu z przyczyn politycznych nie przyjął Marlon Brando (za „Ojca chrzestnego”).

Reklama

U nas w epoce potransformacyjnej odmowy przyjęcia odznaczeń mają już swą historię. Z tym, że zazwyczaj są one dokonywane - jak choćby w przypadku redaktora Seweryna Blumsztajna, który po dwóch latach odesłał swój Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski - z tak zwanym przytupem. Świadczy o tym styl owych odmów. A przecież istnieje obyczaj, że zanim obywatel zostanie wpisany na listę odznaczonych, a następnie prezydent przypnie mu do piersi w świetle jupiterów ten zwykle przedmiot pożądania, Kancelaria Prezydencka zadaje mu sakramentalne pytanie: czy zgadza się pani/pan na to, aby zostać odznaczonym/ą. I zdaniem wielu jest to najlepszy moment dla dokonania owej odmowy.

To rozumowanie, pozornie słuszne, ma jednak jeden zasadniczy feler. Otóż cicha rezygnacja odbiera wszelkie szanse publicznej demonstracji, a tym samym jest nienośna. Tak bowiem odmawiający delikwent - każdy przyzna - pozbawia się jakiejkolwiek okazji zdobycia choćby krótkotrwałego rozgłosu. Owa kameralność odmowy nie jest więc pociągająca. I szczerze mówiąc, trzeba być albo świętym Franciszkiem, albo człowiekiem całkowicie pozbawionym próżności, aby dokonać tego aktu w tak nieefektowny sposób. Wyznam szczerze, że ja sam kiedyś postąpiłem tak - mówiąc między nami - głupio. Otóż po wyrzuceniu mnie przez pana Leszka Millera z posady naczelnego „Trybuny” w styczniu 2000 r. po kilku dniach dano mi do zrozumienia, że przy okazji dziesięciolecia gazety prezydent Aleksander Kwaśniewski na otarcie łez postanowił mnie odznaczyć tak zwanym krzyżem chlebowym. Zamiast przystać na ten szlachetny gest, a potem z przytupem publicznie odmówić przyjęcia, ja - jak frajer - obrażony z powodu braku politycznego wsparcia, odpowiedziałem: dziękuję. I stało się! Nie mam ani sławy, ani krzyża.

Nie tak dawno słyszałem słowa pretensji adresowane do prezydenta Kwaśniewskiego, że nie pamiętał ani o komitecie studenckim z Krakowa, ani o drukarzach NOW-ej. Otóż z tego, co wiem, poprzedni prezydent pamiętał, a z pewnością wiedział, ale nie chciał, aby go spotykały równie malownicze odmowy, jak jego następcę.

Jeśli chodzi o obecnego prezydenta, to wyznam, tak całkiem na boku, że nie dziwię się tej narastającej epidemii odmów przyjęcia odznaczeń państwowych, z jaką dziś się spotyka. Nie można bowiem, moim zdaniem, przy okazji odznaczeń dawać upustu uprzedzeniom osobistym niepodzielanym przez wszystkich laureatów. Nie można mówić tego nawet wtedy, kiedy piastuje się urząd pierwszego obywatela Rzeczypospolitej. Wręczanie odznaczeń z natury jest bowiem imprezą koncyliacyjną, a nie dzielącą, zwłaszcza ludzi zasłużonych. Tak samo jak koncyliacyjny powinien być ten najwyższy polski urząd.