Więc Borowski został wyautowany. A SLD ma coraz większy kawałek tortu. Problem w tym, że rynek się dramatycznie kurczy. Dziś badania dają Sojuszowi 6 proc. Prawdopodobne jest więc, że ów tort okaże się za duży, by go przełknąć.

Reklama

Ruchy rozwodowe w polityce są oznaką kurczenia się formacji. Od partii idącej po zwycięstwo wyborcze nikt zazwyczaj nie odchodzi. A SLD o zwycięstwie może na długo zapomnieć. Dlatego politycy partii Borowskiego nie mają wielkiego poczucia straty. Założą własne koło i spróbują dalej istnieć. Wiedzą, że jeśli sytuacja się nie zmieni, przed następnymi wyborami to SLD będzie musiał zacząć kolejne rozmowy o wspólnym starcie albo następnej metamorfozie w jakąś nową partię.

A jeśli nie? To trudno. Ludzie Borowskiego ćwiczyli już byt całkiem pozaparlamentarny.

To SLD ma kłopot. Roztaczanie miraży o przyszłych aliansach z bliżej nieokreślonymi „organizacjami społecznymi” brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Czas SLD jako znaczącej parlamentarnej partii socjaldemokratycznej raczej się kończy, bo na ostry zwrot w lewo, który mógłby kiedyś przynieść Sojuszowi trochę głosów młodzieży, jest już raczej za późno, a nawoływania o powrót do wartości lewicy nie brzmią zbyt autentycznie.

Reklama

To źle. W Polsce jest potrzebna lewica. Nie zastąpią jej dobroczynność Kościoła ani socjalne pohukiwania PiS. Potrzebni są ludzie, którzy potrafią znaleźć polityczną odpowiedź na głodówkę kobiet wyrzucanych z mieszkań komunalnych, na strajk w hipermarkecie, na protest w kopalni. Którzy potrafią organizować ludzi tak, by łatwiej im było się dobijać sprawiedliwości. I mam nawet wrażenie, że niektórzy młodsi działacze Sojuszu dobrze o tym wiedzą, a nawet chętnie by się tego nauczyli, tylko nie mają jak i od kogo. Bo w tej akurat sprawie ani Marek Borowski, ani Wojciech Olejniczak, ani tym bardziej Bronisław Geremek nauczycielami być nie mogą. I to dlatego koalicja Lewicy i Demokratów stała się ludziom niepotrzebna.