Zgodnie z tą logiką niezależnie od tego, jakie były fakty, coś jest prawdą albo nie. Bo prawda to oficjalne stanowisko władz. A jaka jest prawda w tym wypadku? Taka, że władze Rosji Lecha Kaczyńskiego na obchodach rocznicy Katynia widzieć nie chcą tak bardzo, że żadnych informacji na temat jego wizyty do wiadomości nie przyjmują. Co więcej, jednoznacznie - używając dyplomatycznych formułek - swoje stanowisko ogłaszają światu. Czy można to zrobić jaśniej niż ustami ambasadora Władimira Grinina, który po wysłaniu listu przez naszego prezydenta oświadcza, że Moskwa nic o planach Lecha Kaczyńskiego nie wie? Nie wie, bo nie chce wiedzieć. Trudno się spodziewać, żeby komunikował to sam Władimir Putin na specjalnej konferencji prasowej…

Reklama

Wszelkie wydarzenia, do których dochodzi w oficjalnych kontaktach Polski i Rosji, natychmiast stają się faktem politycznym i wyrazem dobrej lub złej woli przywódców. Po stronie polskiej nieraz dochodziło do błędów, za które trzeba było płacić kolejnymi utratami i tak wątłych wpływów w państwach za naszą wschodnią granicą albo publicznym praniem urządzanym na szczytach przez polskich przywódców czy gorszą pozycją przetargową w sprawach energetycznych. Po stronie rosyjskiej natomiast trudno o podobnych błędach mówić. Fachowi dyplomaci ze starej szkoły raczej ich nie popełniają, nawet jeśli próbują wywołać wrażenie, że taka czy inna wypowiedź bądź działania to wyłącznie nieporozumienie. Dlaczego? Bo rosyjska polityka zagraniczna prowadzona jest profesjonalnie i konsekwentnie, niezależnie od tego, jak bardzo jest mocarstwowa i cyniczna.

I zdecydowanie nie jest dyletantem w tworzeniu tej polityki obecny ambasador Rosji w Warszawie. Absolwent słynnego MGIMO i Akademii Dyplomatycznej MSZ ZSRR swoją dyplomatyczna karierę rozpoczął w roku 1971 i zdążył reprezentować swój kraj w RFN, NRD, Austrii, Finlandii. A to, że teraz pełni misję w Warszawie, świadczy tylko o tym, że Moskwa chce widzieć u nas kogoś, komu doświadczenia nie brakuje. W dodatku jest to wiedza poparta kilkoma już latami bezpośredniej obserwacji naszej sceny politycznej.

czytaj dalej



Reklama

I nawet jeśli przyjmiemy, że dyplomatyczne stanowiska i oświadczenia to tylko pewien teatr służący realizowaniu konkretnych celów, to w wykonaniu Rosji wydaje się on reżyserowany zgodnie z regułami Stanisławskiego, a u nas natychmiast staje się improwizacją mniej lub bardziej zdolnych aktorów mających kłopoty z określeniem zadania, które powinni wykonać na scenie.

Co z tego wynika? Właśnie to, z czym zapewne będziemy mieli do czynienia aż do uroczystości katyńskich. Premier Tusk nabrał wody w usta, zadowolony, że to jego Putin zaprosił oficjalnie i z fanfarami. Uważa, że piłka została podana właśnie do niego, bo ma teraz okazję do dyscyplinowania Lecha Kaczyńskiego i zwracania mu uwagi na procedury ustami swojego rzecznika. Prezydent dał się natomiast wmanewrować w sytuację nieprzyjemną - nieproszonego gościa, którego listy nie dochodzą do adresata i który nie umie zachować się comme il faut. To oczywiście będzie budziło w nim rozgoryczenie i złość, co zapewne sprowokuje dalsze nieopanowane reakcje, choć gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że i tak reakcje pałacu na oświadczenie ambasadora były dość wstrzemięźliwe.

Wydaje się więc, że tak jak poprzednio publiczne kompromitacje na forum Unii Europejskiej zmusiły Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego do nawiązania przynajmniej formalnej współpracy i powściągnięcia namiętności, tak teraz rosyjska polityka w sprawie uroczystości w Katyniu, daje im jednoznaczną wskazówkę. Nasz wizerunek międzynarodowy może uratować wyłącznie ścisła współpraca obu ośrodków władzy. To konieczne, nawet jeśli będzie wymagało odrobiny dobrej woli z obu stron, co w warunkach kampanii prezydenckiej jest warunkiem trudnym do spełnienia.