Ona, wykształcona, subtelna, ambitna i piękna - za cel zeznań postawiła sobie udowodnienie własnej niewinności w kontekście mrocznej działalności ojca Leoncia, przepraszam, Ryszarda Sobiesiaka. On, pełen inicjatywy, życzliwy dla bliźnich i otwarty na ich problemy - musi dziś dokonać dramatycznego wyboru, rzucony przez wzburzone fale polityki na forum komisji hazardowej. A wybór jest taki: bronić własnych interesów i osoby kosztem prowadzącego niejasne interesy, bezwzględnego dawnego szefa czy zachować wyniosłe milczenie, licząc, że taka postawa zaprocentuje jeszcze w przyszłości i życzliwe ręce dawnych kolegów, znów pomogą wdrapać się na pokład.

Reklama

Księżniczka z dyplomem

Magdalena Sobiesiak spełnia wymogi mydlanego gatunku nie tylko zewnętrznie, ale także wewnętrznie: sposobem myślenia, mentalnością, starannie pielęgnowaną niewiedzą w sprawach jej dotyczących, prowadzonych przez ojca. Jest klasyczna bohaterką z półki "księżniczka na szklanej górze". Wszystko wokół niej dzieje się samo, ptaszki przynoszą nową suknię, utkaną przez sympatyczne pajączki. A dzieje się tak nie dlatego, że tata-król za tym stoi, tylko dlatego, że księżniczka ma jak najlepsze kompetencje i dyplom MBA. A jeśli to jednak tata? O niczym takim księżniczka wiedzy nie posiada. Co więcej, żyje w błogim złudzeniu że podejmuje samodzielne decyzje. I nie widzi absolutnie nic złego w tym, że swoje pochodzenie i kontakty wykorzystuje do zwiększenia szans w konkursie na wysokie stanowisko w państwowej firmie.

Bo chyba to właśnie w zeznaniach córki biznesmena uderzyło mnie najbardziej: brak świadomości konieczności istnienia pewnych standardów w życiu publicznym. W całej procedurze: podsyłania jej CV przez tatę do kolegów na stanowiskach, szukanie jej przez nich dobrej posady, spotkania z asystentem ministra w celu "sprawdzenia czy złożone na konkurs papiery są w porządku", konflikt interesów prywatnego biznesu i państwowego monopolisty Totalizatora Sportowego - w tym wszystkim Magdalena Sobiesiak nie widzi niczego niestosownego.

Reklama

Zaczynając we wtorek przed komisją swoją swobodną wypowiedź, córka biznesmena oświadczyła z goryczą: „staję tu dziś, bo nazywam się Sobiesiak”. Temu stwierdzeniu trudno odmówić słuszności. Bo przecież właśnie dlatego traktowana była inaczej niż reszta śmiertelników, dlatego wszystko się jej słało pod nogi pomagając mocno stąpać po świecie polityki i biznesu. Ale tego już z czubka szklanej góry zapewne nie sposób dostrzec.

czytaj dalej



Reklama

Adiutant zapłaci

Marcin Rosół, asystent ministra Drzewieckiego, dwoił się i troił, by zlecenie swojego szefa, co do pracy dla córki Sobiesiaka zrealizować. Pisał maile, spotykał się z zainteresowaną i decydentami. Czy ostrzegł córkę biznesmena o akcji CBA? Nie bardzo wierzę, że uda się to komisji ustalić. Można jednak śmiało powiedzieć, że Rosół wzorowo wykonywał swoje obowiązki adiutanta.

Ale trzeba pamiętać, że adiutant to niewdzięczna funkcja. W imieniu szefa człowiek musi wykonywać różne niebezpieczne misje, brać na siebie odpowiedzialność za wszelkie wpadki. W dodatku, jeśli zacznie się tłumaczyć, że „to nie on, to szef” – jest oskarżany o bark lojalności i nikt więcej takiego adiutanta nie zwerbuje. Nawet śledczy, jeśli dadzą szczeremu adiutantowi wiarę i nagrodzą zmniejszeniem kary, szacunku dla niego mieć nie będą. Dlaczego? Bo adiutant wykonując podejrzane polecenia szefa robi to świadomie, w nadziei na awans. Czyli wie, że ryzykuje głową i skwapliwie korzysta z uroków władzy.

Dziś stanie przed komisją i za te uroki będzie musiał zapłacić. I tylko od niego zależy jaką formę płatności wybierze.

Autorka jest komentatorką Programu I Polskiego Radia