Mirosław Drzewiecki tak się pogrążył, że dalsze komentowanie wywiadu, jakiego udzielił na Florydzie satyrykowi Tadeuszowi Droździe, jest właściwie nie na miejscu i może być ocenione, jako znęcanie się. Ale warto zająć się skutkami całej sprawy: wierzę, że były minister sportu właśnie nauczył się, że w polityce nie można sobie pozwolić nawet na chwilę rozluźnienia i nieuwagi. I że najlepsze nawet kontakty z mediami nie powinny przekładać się na nadmierne do nich zaufanie.

Czyżbym się nad byłym ministrem użalała? Nic podobnego. Płaci cenę za własne grzechy, a przy okazji za naszą mocno i solidnie ugruntowaną złą opinię o wszystkich politykach. Odsłonił się i dostał na szczękę prawy sierpowy. A kiedy sędzia zaczął liczyć go na deskach, słabym głosem przekonuje, że przeciwnik jednocześnie walnął go poniżej pasa.

Medialny minister

Dlaczego Drzewiecki tak reaguje? Skąd ta nerwowość, a przede wszystkim wyraźne zdumienie sytuacją? Oczywiście, jak wiadomo, decyduje wysokość, z której się spada. Drzewiecki jako poseł, minister i skarbnik Platformy, nie tylko był postacią wpływową, ale przede wszystkim poważaną i lubianą. Razem ze swoim szefem gabinetu politycznego Marcinem Rosołem umiejętnie organizował własne zaplecze medialne, dozując sprawnie nieoficjalne newsy i zapewniając sobie "dobrą prasę". W wielu redakcjach reporterom wyrwał się z piersi jęk zawodu, kiedy afera hazardowa wybuchła, a stenogramy pogrążyły obu panów. Jak się teraz dowiedzieć co słychać w PO albo na rządzie? Co więcej, jestem przekonana, że takich kontaktów z mediami zazdrościło Drzewieckiemu co najmniej kilku ministrów, którzy też chcieliby kreować nagłówki serwisów informacyjnych i inspirować publicystów.

Do tego jeszcze minister zorganizował sobie świetny sposób na istnienie medialne i powód do chwały, czyli orliki. Nieprzypadkowo znów pojawiają się one w oświadczeniu, w którym Drzewiecki zarzuca TVN24, że zmanipulował słynny wywiad. To przecież była perła w koronie: Orliki zielone – futbolowe, niebieskie - basenowe, białe - lodowe. Trudno o lepszą kampanię autopromocyjną i sposób na budowanie własnej pozycji w terenie.

Wszystko to zbudowało w nim jednocześnie głębokie i nie wątpię, że szczere przekonanie: „ciężko pracuję, bardzo się staram, dobrze żyję z mediami, więc - oczywiście - więcej mi wolno. Nie po to pozwalam różnym pismakom mówić do siebie "Mirek", żeby się potem odszczekiwali w mediach.” I ta strategia działała znakomicie.

czytaj dalej

Reklama



Afera dobra dla PO

Ale polityka to nie sklep z pietruszką na Sycylii, tu płacony haracz nie gwarantuje ochrony. Nie ma świętości, a rekiny, które zwietrzyły krew, w porównaniu z dziennikarzami, którzy wyczuli upadek polityka to leniwe karpie. Co więcej, taki mają zawodowy obowiązek, i nie ma co narzekać. Martwić trzeba się będzie wtedy, kiedy przestaną się tak zachowywać, bo będzie to oznaczało, że jeden z nielicznych mechanizmów kontrolnych w demokracji, właśnie przestał działać. I nawet jeśli jest on przykry, karmi się sensacją i ślizga po powierzchni zjawisk - nie szkodzi. Od pogłębionych analiz mamy politologów i Ważnych Komentatorów, oferujących publiczności własną wersję rzeczywistości.

Drzewiecki popełnił więc błąd, wierząc w złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie bez znaczenia w tym błogostanie były oczywiście również sondaże opinii publicznej, do tej pory, mimo wszelkich wpadek windujące PO na absolutne wyżyny polityczne. Jeden ze znanych polityków tej partii tłumaczył mi zresztą niedawno, że afera hazardowa, to najlepsze, co się mogło zdarzyć, bo przy takim wysokim poparciu szeregi partyjne przestają być zwarte i trzeba szukać innych sposobów na zwiększenie wewnętrznej mobilizacji. Drzewiecki co prawda już się chyba nie zmobilizuje, ale takie są niezbędne koszty pozostawania w gotowości bojowej. Za to partia stoi na placu apelowym z przeładowaną bronią.

Prawda czasu, prawda ekranu

Dwaj bohaterowie afery hazardowej - Mirosław Drzewiecki i Zbigniew Chlebowski - wybrali całkiem inny sposób zachowania po opublikowaniu stenogramów ich rozmów z Ryszardem Sobiesiakiem. Były szef klubu PO założył dość szczelna maskę, w sensie dosłownym i przenośnym przykrył twarz makijażem, jest do bólu poprawny, miły dla opozycji i układny. Zachowuje się jak prymus, który dał się namówić łobuziakom z klasy na jakieś szaleństwo. I jeśli tylko pani nauczycielka sobie życzy, może teraz publicznie za to przeprosić, ale tak naprawdę, to nie widzi nic złego w rozsypaniu gwoździ pod kołami samochodu dyrektora. Drzewiecki natomiast dał się namówić do takiej ekspiacji tylko na chwilę i bez przekonania. Spodobało mu się łobuzowanie i nie zamierza tłumaczyć się na apelu. Nie po to jest "Mirkiem", by go ktoś odpytywał przy tablicy.

Ale diagnoza stanu świadomości obu panów jest podobna: nie rozumieją, co złego się stało. Są niewinni i nie zasłużyli na karę. A my wszyscy możemy ten stan świadomości ocenić tak, jak na to zasługuje, czyli źle. I z tego punktu widzenia wolę postawę i oburzenie Drzewieckiego: jest szczere, ma dla nas walor poznawczy i jest prawdziwym "materiałem źródłowym" do nauki o polskiej polityce.

Autorka jest komentatorką I Programu Polskiego Radia