Znicz olimpijski wędruje z kraju do kraju w asyście policji i wojska, chyłkiem przewozi się go w autobusie po Londynie, otacza kordonem policji przed wniesieniem do samolotu. Stał się symbolem politycznego niepokoju, a nie szlachetnej rywalizacji sportowej. Próby zgaszenia go lub odebrania są motywowane słusznym żądaniem zapewnienia wolności Tybetowi, ale wywołują zacietrzewienie i groźby. Władze Malezji ogłosiły, że do osób próbujących znicz przechwycić, policja będzie strzelać.
To przerażające. Czy przed walką na olimpiadzie mamy oglądać walkę o płonącą żagiew? Czy zamiast być symbolem czystego i uczciwego zmagania, znicz olimpijski ma stać się rekwizytem wywołującym rozlew krwi na ulicach? Czy zamiast uwalniać sport od polityki i nienawiści, olimpiada stanie się zakładnikiem politycznych kalkulacji?
W najgorszej sytuacji są sami sportowcy, poddani podwójnym i krańcowo rozbieżnym ocenom. Przykładem tego typu rozdarcia między całkowicie sprzecznymi racjami jest treść wywiadu z Krzysztofem Hołowczycem, który ukazał się wczoraj w DZIENNIKU. Rajdowiec tłumaczył w nim, że właśnie ten konflikt racji zmusił go do rezygnacji z udziału w sztafecie olimpijskiej.
Sportowcy, którzy mają niebawem startować w Pekinie, mają dziś dwie możliwości do wyboru - albo wystąpią na olimpiadzie, by dać dowód sprawności i waleczności, albo staną się obrońcami Tybetu. Tych dwóch celów nie da się pogodzić. Sportowcy nie mogą jednocześnie bić rekordów i opowiedzieć się po słusznej stronie. Albo zniweczą swój talent i zmarnują lata morderczych treningów, albo muszą zagłuszyć swe polityczne sumienie. Czy to w porządku, że stawiamy ich przed takim wyborem? Jeśli wybiorą walkę sportową, to kto zechce, będzie ich mógł oskarżyć o koniunkturalizm polityczny i ugodowość, o sprzyjanie autokratycznemu reżimowi w Pekinie i o ślepe dążenie do sukcesu.
Jeśli wybiorą protest polityczny, to zarzuci im się, zresztą zgodnie z faktami, że przemieniają olimpiadę w happening polityczny, że uczestniczą w patetycznych gestach, które na chińskich władzach nie robią żadnego wrażenia, i że ze sportowców najwyższej klasy stają się szlachetnymi lecz naiwnymi rzecznikami polityki międzynarodowej. Zróbmy wszystko, by uwolnić ich od tego dylematu. Niech jadą do Pekinu i walczą jak najlepiej potrafią - na bieżniach, boiskach i parkietach. Ale niech nie walczą o cele polityczne i nie czują się zobowiązani do oswobodzenia jakiegokolwiek kraju. Nie dlatego, by to był cel nieistotny, ale dlatego, że olimpiada powinna pozostać enklawą zupełnie innej walki - apolitycznego zmagania o najlepszy wynik i doskonałość we wszystkich dyscyplinach sportu, ale nie w polityce.
Z wyjazdu do Pekinu mogą zrezygnować politycy i mężowie stanu. Także widzowie i zaproszeni goście mogą bojkotować ceremonię otwarcia i wszelkie imprezy towarzyszące. My możemy nie słuchać tego, co do powiedzenia w telewizji będą miały chińskie władze i możemy nie oglądać pokazów ogni sztucznych i bibułkowych smoków. Ale jeśli nam zależy na zachowaniu idei olimpiady, to musimy się zgodzić, że nie wolno nikomu gwizdać, gdy chińscy sportowcy pojawią się na arenie, i nie wolno machać tybetańską flagą na boisku. Można ją rozwinąć na trybunach, i można poza boiskiem nosić znaczek "Solidarności". Kto chce, może wystylizować się na mnicha buddyjskiego. Jednak nie wolno sekować tych, którzy tego nie robią, i nie wolno pozwolić na to, by do walki w Pekinie przystąpili tylko słabsi sportowcy, bo lepsi nie pojadą.
Czy to znaczy, że wolność Tybetu jest mniej ważna niż nowy rekord w biegach lub pływaniu? Oczywiście nie. Walka o zachowanie odrębnej kultury tybetańskiej jest obowiązkiem społeczności międzynarodowej. Jednak uzależnienie przebiegu olimpiady od niepodległości Tybetu byłoby błędem. W przeszłości olimpiady były wykorzystywane do działań politycznych i propagandowych, ale zawsze tego żałowaliśmy. Olimpiada powinna być organizowana w krajach, które potrafią nie tylko zapewnić bezpieczeństwo widzom i sportowcom, ale umieją zapewnić pokój swym obywatelom. Chiny tego nie umieją. Dla nich pokój jest identyczny z milczeniem dysydentów i zastraszeniem Tybetańczyków. Nie można więc liczyć na to, że w Pekinie panować będzie nastrój sportowej swobody i radość z wielkiego sportowego wydarzenia. O tym jednak trzeba było wcześniej pomyśleć - teraz jest za późno.
Przy okazji, czymś dość nieodpowiedzialnym jest cała szeroko pojęta postawa politycznej aktywizacji. Zwolennicy walki bez przemocy uważają, że każdy istotny problem społeczny lub moralny zasługuje na nagłośnienie i chętnie zwracają się do wszystkich obywateli z apelem o poparcie. Tak postępowali zwolennicy walki o prawa obywatelskie kolorowych, przeciwnicy przymusowego poboru wojskowego, feministki, przeciwnicy aborcji itd. Ich zdaniem kiedykolwiek dzieje się jakaś krzywda, każdy powinien czuć się zobowiązany do niesienia pomocy, bo w przeciwnym razie staje się oportunistą, klerkiem, pieczeniarzem, tchórzem, kunktatorem i zwolennikiem establishmentu. Hołdując takim zasadom, potępia się wszystkich, którzy stronią od polityki i chcą się zająć własnymi sprawami. Żądanie permanentnego aktywizmu politycznego jest jednak zbyt daleko posuniętym wymaganiem. Prowadzi do politycyzacji każdej sfery życia społecznego i nie przynosi korzystnych efektów. Może mieć uzasadnienie w sytuacji, gdy rysuje się realna możliwość obalenia komunizmu, ale nie może być częścią codziennej polityki i nie może stale narażać społeczeństwa na podważenia działania sprawnych i potrzebnych instytucji.
Sportowcy powinni więc powiedzieć sobie, że na czas olimpiady nic ich nie obchodzą poglądy i polityka chińskich władz. Ignorować trzeba propagandowe usprawiedliwienie obecności wojsk chińskich w Tybecie i rzekome domaganie się zachowania status quo ze strony lokalnej ludności. Jednak z drugiej strony bojkotować olimpiady też nie wolno, bo jeśli zostanie raz sprowadzona do roli politycznego instrumentu w rękach takiej czy innej siły politycznej, to nigdy się już z tego zniewolenia nie wywikła.