Tak długie funkcjonowanie na scenie politycznej partii dysponującej sondażową bezwzględną większością społecznego poparcia jest wielkim sukcesem Donalda Tuska. Dlatego uważam, że tego, co stanie się jesienią, nie należy przewidywać w kontekście rywalizacji między partiami czy ośrodkami państwa. Spektakl, który oglądamy, jest pod wieloma względami monodramem. Jest grą o utrzymanie poparcia, w której formalni przeciwnicy okazują się nierzadko realnymi sojusznikami.
W obecnej chwili wydaje się, że realnym przeciwnikiem Tuska jest nie Kaczyński, który stanowi dla wielu najpoważniejszy argument przemawiający za premierem i jego partią. Realnym przeciwnikiem jest czas, który musi przynieść powolną korozję sukcesu z 2007 roku. Sukcesu, który - jak widać po roku rządzenia - przyszedł za wcześnie. Którego wysoki poziom może być nie do utrzymania w perspektywie roku 2010.
Tak naprawdę Tusk będzie prowadził grę z czasem. Z czasem, który będzie biegł zbyt wolno, wymuszając tworzenie niegroźnych, a zarazem spektakularnych konfliktów z prezydentem i partią Jarosława Kaczyńskiego. Konfliktów na tyle jałowych, by nie prowadziły do nowej konfiguracji politycznych sympatii, by jak najdłużej utrzymały efekt poprzednich wyborów. Rok 2009 przyniesie Platformie test wyborów europejskich, które odbędą się na końcu okresu powyborczej popularności, którą dotąd cieszyły się przez 16 do 20 miesięcy wszystkie zwycięskie partie.
Wprawdzie kryzys popularności może wystąpić w początkach roku 2009, ale być może spin doktorom PO uda się przykryć go jakimś ostrzejszym politycznym sporem, a następnie drogą kampanią wyborczą. Jeżeli wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego będzie dla Tuska satysfakcjonujący, zapewne zdecyduje się on na utrzymanie obecnego układu rządzącego. Nawet jeżeli PSL jest do pewnego stopnia niewygodne, to celem Tuska nie wydaje się większość parlamentarna, co uzasadniałoby być może - sugerowane przez Zarembę - przedterminowe wybory. Jego celem są wybory prezydenckie, a tu wsparcie PSL w zabiegach o wynik powyżej 50 procent może być bardzo cenne.
PSL nie ma od dawna mocnych prezydenckich kandydatów. Startuje po to, by nie ryzykować błędu Unii Wolności z 2000 roku, by przy każdej okazji potwierdzać swoją wolę bycia samodzielną i liczącą się partią. Jednocześnie utrzymuje silne struktury lokalne, których siłę widać najlepiej w kampaniach sejmikowych. Tusk jest politykiem ostrożnym i dla płochego celu nie poświęci takiego sojusznika.
Zrobi to tylko w jednym przypadku: poszukując alibi w warunkach spadającej popularności rządu. Wzorem dla takiego postępowania była strategia medialna SLD w latach 1993 - 1997, kiedy to Pawlak i jego koledzy byli wskazywani przez polityków lewicy jako hamulcowi zmian, jako „partia obciachu” i zaniżonych standardów. Taka strategia PO wykraczałaby rzecz jasna poza zwykłe przykrywanie porażek rządu polityczną awanturą. Byłaby próbą dokonania pozornej rekonstrukcji rządu - nawet z wykorzystaniem przedterminowych wyborów parlamentarnych.
To ryzykowne posunięcie ekipa Tuska podejmie tylko wtedy, gdy rysować się będzie jakakolwiek perspektywa porażki w wyborach prezydenckich. Logika trwania przy władzy, pewnego komfortu wynikającego z zajmowania kluczowych pozycji w państwie, będzie zniechęcała do ryzyka w innych warunkach. Co może zagrozić perspektywie prezydenckiej?
Komentatorzy polityczni podkreślają dziś brak realnej alternatywy wobec kandydatury Tuska. Rachunek sił (mierzonych partyjnymi strukturami) i środków (mierzonych partyjnymi finansami) sprawia, że trudno wskazać ugrupowanie, które może dziś stanąć do równej gry z partią rządzącą. A jednak doskonale wiadomo, że kryzys poparcia dla PO i rządu, jeżeli się pojawi, wygeneruje popyt na alternatywę. Jarosław Kaczyński liczy na to, że wobec nikłej politycznej podaży ten trend przywróci mu szansę na powrót do gry. Podobne nadzieje zdaje się mieć część liderów lewicy.
Sądzę jednak, że będzie inaczej. Że dominujący układ opinii publicznej oraz ekonomicznych i politycznych interesów, który wspiera dziś Platformę, okaże się na tyle silny, by znaleźć inny sposób utrzymania status quo. Tusk jest symbolem, ale nie sprawcą tego status quo. Symbolem użytecznym do tego stopnia, że denerwująca komentatorów polityczna bierność premiera lepiej niż cokolwiek innego odzwierciedla zarówno oczekiwania grup interesów, jak i naturę obecnej sytuacji. Istotą tych rządów jest paraliż sprawczych możliwości polityki - i w sferze wewnętrzne, i międzynarodowej.
Tusk musi zatem grać bardzo ostrożnie - tak by utrzymać się w roli symbolu status quo, a zarazem zachować pozory sprawczej roli i panowania nad sytuacją. By utrzymać poparcie i wykorzystać polityczną koniunkturę do końca. Spróbuje przez dwa lata grać Kaczyńskim, utrzymać ten konflikt w mocy, bo wie, że mocniejszego argumentu w wyborach prezydenckich mieć nie będzie. Czeka nas nudny monodram z pozorami nieco groteskowej i udawanej rywalizacji. Monodram z coraz częstszym niecierpliwym zerkaniem na zegarek.