Gruzja nie miała żadnej kontroli nad swoimi zbuntowanymi regionami już przed nieudaną próbą zjednoczenia państwa dokonaną przez Saakaszwilego. Jednostronne ogłoszenie niepodległości oderwanych od Gruzji regionów przez Moskwę jest jednak czymś więcej niż potwierdzeniem status quo sprzed 8 sierpnia. Jest kolejnym dowodem na to, że dla Rosji wojna wcale się nie skończyła, a realnym celem jest rząd w Tbilisi, który albo stanie się prorosyjski, albo będzie przez Rosję bezkarnie upokarzany, osłabiany, podkopywany.

Temu właśnie służy formalne potwierdzenie rozbioru Gruzji najpierw przez Dumę, a później przez rosyjskiego prezydenta. Przywódca Gruzji, który nie potrafi się przeciwstawić utracie Osetii i Abchazji, będzie w oczach Gruzinów tak samo skompromitowany, jak byłby w oczach Polaków prezydent akceptujący oderwanie Śląska i Pomorza. Saakaszwili będzie zatem zmuszony do kolejnych głośnych deklaracji, że na rozbiór Gruzji nigdy się nie zgodzi. Będą to deklaracje bez pokrycia, które wcale nie wzmocnią jego pozycji w oczach Gruzinów. A jednocześnie będą one przez Kreml przedstawiane jako dowód, że Gruzja znowu podskakuje i dopóki nie zostanie podporządkowana Rosji w całości, będzie stanowiła punkt zapalny na mapie świata. Którego Zachód nie powinien wspierać.

Pamiętajmy, że Rosja nie uznała niepodległości zbuntowanych regionów po wycofaniu się z pozostałych terenów Gruzji. Przeciwnie, samozwańcze strefy bezpieczeństwa patrolowane przez rosyjskich żołnierzy nadal przecinają gruzińskie linie komunikacyjne i blokują gruzińskie miasta. Dzisiaj Gruzja nie może normalnie funkcjonować bez zgody Rosjan. A decyzja Miedwiediewa w sprawie Osetii i Abchazji jest kolejnym dowodem na to, że walka Kremla o całą Gruzję trwa w najlepsze.

W tej sytuacji pasywność Zachodu, uprzedzające szczyt UE oświadczenia, że żadnych sankcji nie będzie - Rosję do dalszych działań po prostu ośmielają. Ta sytuacja jest niewygodna także dla obu partii walczących w Polsce o władzę i wizerunek - twardzieli lub politycznych realistów. Ostrożność Tuska, niechęć do rzucania Polski na pierwszą linię konfliktu pomiędzy Rosją i Zachodem, w konsekwencji paraliżu, jaki dotknął Zachód, może być przedstawiana jako bierność i kapitulacja. Lech Kaczyński także nie ma się z czego cieszyć. Jego werbalny radykalizm nie ma wpływu ani na działania Unii, ani Waszyngtonu.





Reklama