Wszystko bowiem, co można by o tej wizycie napisać z punktu widzenia polityki zagranicznej, stosunków międzynarodowych będzie banałem, oczywistością. Wizyta Ławrowa w Warszawie była sukcesem zarówno Polski, jak i Unii Europejskiej. Była sukcesem, bo po raz pierwszy od wybuchu najpoważniejszego od końca zimnej wojny konfliktu pomiędzy Rosją i Zachodem do stolicy państwa członkowskiego UE i państwa członkowskiego NATO przybył rosyjski minister spraw zagranicznych. Nie żeby pouczać, tłuc butem o pulpit, choć także nie po to, żeby się tłumaczyć. Ale po to, aby pokazać - w imieniu Kremla, nawet jeśli Kreml ma też w zanadrzu twardych ubeków, tych od straszenia rakietami - że Rosji tak naprawdę na dalszych kontaktach z Zachodem zależy.

Reklama

A sukcesem Zachodu jest to, że państwem, które Rosja wybrała do wykonania swojego dyplomatycznego gestu, nie były Włochy, gdzie Berlusconi wraz z Ławrowem obrażałby Gruzinów i wraz z nim chwalił militarną interwencję Rosji. Tym państwem była Polska, której prezydent pojawił się wcześniej w Tbilisi, gdzie wypowiadał się na temat Rosji w sposób - jak to mawia marszałek Krzysztof Putra - odważny, kategoryczny i zdecydowany. Polskimi rozmówcami Ławrowa byli premier i szef MSZ, którzy przez cały okres gruzińskiego kryzysu biorą udział w wypracowywaniu dyplomatycznego stanowiska UE, realnie, a nie symbolicznie ratującego przetrwanie suwerennego gruzińskiego państwa.

>>>Przeczytaj, co przyniosła wizyta Ławrowa

Dodajmy jeszcze, że tak się złożyło, iż pierwszym spośród państw Unii i NATO miejscem wymiany stanowisk na tak wysokim szczeblu pomiędzy Zachodem i Rosją był kraj, którego premier i minister spraw zagranicznych wynegocjowali parę tygodni wcześniej polsko-amerykańską umowę w sprawie tarczy. Dzięki tej umowie Polska przestaje być członkiem NATO czysto formalnie, wychodzi z NATO-wskiej szarej strefy buforowej. Z elementami amerykańskiej obrony przeciwrakietowej i Patriotami na naszym terytorium - w dodatku nieoprotestowywanymi przez Niemcy czy Francję, ale coraz bardziej postrzeganymi przez nie jako gwarancja także ich własnego bezpieczeństwa - staniemy się częścią zachodnich struktur obronnych trochę bardziej na poważnie.

W tej właśnie sytuacji wizyta ministra spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej w Warszawie, która przebiega bez skandalu i w trakcie której obie strony zachowują się profesjonalnie, przedstawiają protokół rozbieżności i jednocześnie kalendarium dalszych kontaktów, to dla Polski sukces. Okazuje się bowiem, że ci sami polscy politycy, którzy realnie zbliżają Polskę do Zachodu w planie politycznym i militarnym, potrafią jednocześnie rozmawiać z Rosjanami, prowadzić z nimi dyplomację, co - chcemy czy nie chcemy - jest także od dawna kryterium cywilizacyjnym w oczach Niemców, Francuzów, Anglików, a nawet Amerykanów. Bo to przede wszystkim Europa i Zachód wymagają od nas zdolności utrzymywania dobrych stosunków z Rosją i z tej zdolności nas bez przerwy rozliczają. A kiedy Moskwa chce nas od Zachodu oddzielić, prowokuje Sarmatów do antyrosyjskich okrzyków. A potem sama te okrzyki rejestruje, wzmacnia i odtwarza na zachodnich salonach, żeby udowodnić, iż Polacy żadną częścią Zachodu nigdy się nie staną.

Kto kogo rozgrywa

Oczywiście Kreml, wysyłając Ławrowa do Warszawy na rozmowy z Sikorskim i Tuskiem, chciał też premiować - jak to niedawno subtelnie wypowiedział na naszych łamach prokremlowski politolog Michaił Leontiew - rusofobię cywilizowaną Donalda Tuska przeciwko rusofobii niecywilizowanej Lecha Kaczyńskiego. Ale PO i PiS niekoniecznie muszą w taki właśnie sposób w rosyjskim scenariuszu występować. Mogą zaproponować własny kontrscenariusz, w którym to oni będą odgrywać rolę dobrego i złego ubeka, twardziela i dyplomaty. W miarę możliwości nie donosząc na siebie do Brukseli, Moskwy, Berlina, ani też do polskiego społeczeństwa. PiS na PO, że Platforma, grając bardziej dyplomatycznie, to sługusy Niemców, trzęsący portkami przed Rosjanami. A Platforma na Lecha Kaczyńskiego, że to wariat, dla którego trzeba uszyć kaftan.

Reklama

Rosjanom nie udało się do końca zrealizować swojego scenariusza dla polskich partii, ale też Polakom nie do końca udało się zaproponować scenariusz, w którym przez Rosjan nie bylibyśmy przeciwko sobie rozgrywani. Zacznijmy od błędów SLD. Partia, której prezydent i rząd wprowadzili kiedyś polskich żołnierzy do Iraku - mimo że to realnie konfliktowało nas z Niemcami i Francją - dzisiaj, żeby przeżyć, próbuje antyamerykanizmu (krytykując umowę o tarczy), prorosyjskości (żądając zmiany na korzyść Moskwy i tak dość umiarkowanego stanowiska polskiego parlamentu), antygruzińskości (krytykując Saakaszwilego, kiedy rosyjskie czołgi stały pod Tbilisi). Na tym tle zresztą historyczny lider polskiej lewicy Aleksander Kwaśniewski zarówno w sprawie tarczy, jak i Gruzji zachował się jak anioł, nie jak postkomunista.

SLD marnuje resztki autorytetu wypracowanego dla tej formacji przez Kwaśniewskiego, kiedy realnie osłaniał pomarańczową rewolucję na Ukrainie czy Millera, kiedy odłożył sobie na okres emerytalny bycie polskim Zapatero, żeby jako premier spokojnie wprowadzać Polskę do UE. Może Napieralski, Olejniczak czy posłanka Szymanek-Deresz doszli już do wniosku, że kilka procent ludzi popierających ich partię ożywia nie żaden duch lewicy społecznej, ale wyłącznie twarda nostalgia za czasami, kiedy walczyliśmy z Ameryką i przyjaźniliśmy się z ZSRR. Ale to by oznaczało, że SLD już się z desek nigdy nie podniesie.

Orkiestra patriotów

Nie do końca wierzyłem w platformiarskie interpretacje charakteru i zachowania Witolda Waszczykowskiego. Wydawało mi się nieprawdopodobne, żeby polski wiceminister spraw zagranicznych mógł ogłosić - jak utrzymywał przed paroma tygodniami Sikorski - amerykańską wersję sukcesu negocjacji w sprawie tarczy wbrew ministrowi i premierowi, bez ich wiedzy i przy pełnej świadomości braku amerykańskich ustępstw. Tylko po to, aby osłabić negocjacyjną pozycję Polski. Otóż wierzę w to od czwartkowego wieczora, kiedy wysłuchałem podsumowującej wizytę Ławrowa wypowiedzi Waszczykowskiego w TVN 24. Zachował się tam jak niedużego formatu prowokator. Nie odszedł przecież z polskiej polityki, nie stał się publicystą, przeciwnie, jest aktualnie zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

A jednak ten polski polityk z satysfakcją stwierdził, że "wizyta jest niewykorzystaną szansą, bo Sikorski dał się wciągnąć w niepotrzebną debatę o tarczy z Rosjanami". Trudno powiedzieć, w jakim miejscu szef polskiego MSZ w coś się niepotrzebnie wdawał, skoro wymiana stanowisk w sprawie tarczy, publiczne przedstawienie protokołu rozbieżności, a nawet daleko idąca propozycja strony polskiej, żeby Rosjanie mogli za naszą zgodą kontrolować stacjonujących na terenie Polski Amerykanów - były zapowiedzianym z góry, centralnym punktem rozmów Sikorski - Ławrow. Sam Waszczykowski ze szczerą pasją przedstawił natomiast polskim telewidzom rosyjską interpretację tarczy jako elementu przygotowywanego przez Amerykanów zmasowanego ataku na terytorium Rosji. Jak na entuzjastę tarczy, który jeszcze parę miesięcy wcześniej chciał przekonać Polaków, że warto ją u nas mieć nawet bez Patriotów i bez dodatkowych amerykańskich gwarancji, Waszczykowski zachował się dziwnie.

Sukces Ławrowa i klęskę Polski ogłaszali też kolejno Gosiewski, Putra, a wreszcie sam Jarosław Kaczyński. Tłumaczono ten sukces rosyjski różnie: tym, że Tusk i Sikorski za często się uśmiechali, byli zbyt grzeczni, zbyt słabo podkreślali różnice pomiędzy stanowiskiem Warszawy i Kremla, a wreszcie używając argumentu, że już sam fakt wizyty zniweczył wysiłki na rzecz wypracowania "twardego stanowiska Europy w sprawie Gruzji". Jedyny polityczny wniosek, jaki można z tych zarzutów wyciągnąć, jest taki, że wobec nieodwołania wizyty w Warszawie przez Ławrowa, to Sikorski powinien był zaproszenie dla rosyjskiego ministra wycofać.

Sami przeciw Rosji

Wieczorem po wyjeździe Ławrowa, podczas spotkania z nauczycielami w Wadowicach Jarosław Kaczyński wygłosił najbardziej kuriozalną deklarację eurosceptycyzmu, jaką można sobie wyobrazić. To już nie odradzanie prezydentowi ratyfikacji traktatu lizbońskiego, to już nie ostrzeganie przed Niemcami, którzy z Unii Europejskiej zrobią Festung Europa. Kaczyński stwierdził, że wejście Polski do strefy euro uniemożliwi... podwyżki dla nauczycieli. Gdyby on odzyskał władzę - zapewniał - a Polska na kilka kolejnych lat odroczyła nawet przygotowania do wejścia do strefy euro, czyli wewnętrznego, najsilniej zintegrowanego kręgu państw członkowskich UE, to on podniesie pensje dla nauczycieli o 20 tysięcy złotych rocznie na głowę. Powstaje pytanie, dlaczego nie podniósł dochodów każdego polskiego nauczyciela choćby o 10 tys., ba - o 5 tysięcy złotych, kiedy był premierem? Przecież Polska do strefy euro jeszcze się wtedy nie wybierała. Kaczyński powiedział też w Wadowicach, że Polska rozwija się szybko, a strefa euro wolno, więc głębsza integracja z UE nasz rozwój zdecydowanie spowolni. Lepiej trzymać się z boku.

Przecież wystarczy rzucić okiem na strukturę naszego handlu zagranicznego i przepływów finansowych budżetu państwa, żeby stwierdzić, że są dwa źródła naszego wzrostu, który jak na razie rzeczywiście wymyka się globalnej recesji: głębsza integracja z unijnym rynkiem i nasz plan Marshalla w postaci unijnych środków pomocowych. Także Kaczyńskiemu jako premierowi właśnie z tego powodu łatwiej było bilansować budżet. Zaraz nazajutrz pojawił się w "Fakcie" programowy tekst Kaczyńskiego atakujący Tuska za politykę zagraniczną, za uległość wobec Niemiec i Rosji. Za "niesamodzielność" w Europie, wobec której tylko on i prezydent potrafią zaproponować silny i wyraźny polski głos.

Jarosław Kaczyński zupełnie świadomie wyciąga Polskę z Europy za pomocą eurosceptycyzmu, którym bez ograniczeń mobilizuje elektorat PiS. A Lech Kaczyński zupełnie nieświadomie wyciąga Polskę z Europy, nie ratyfikując traktatu lizbońskiego, wycofując nasz kraj z gry w integrację, np. u boku Francuzów, a na temat Rosji wypowiadając się słowami, których unijna dyplomacja nigdy by wobec Kremla nie użyła. Nawet chcąc pomóc Gruzji, a szczególnie jeśli chce Gruzji pomóc realnie.

Jarosław Kaczyński, Lech Kaczyński i PiS zachowują się jak najbardziej klasyczna rosyjska orkiestra (celowo używam tutaj pojęcia z "Montażu" Wołkowa, kultowej książki polskich antykomunistów, jestem pewien, że Jarosław Kaczyński tę aluzję rozumie). Najtwardsza retoryka antyrosyjska w połączeniu z działaniami realnie Rosji będącymi na rękę - np. coraz bardziej radykalny eurosceptycyzm i osłabianie pozycji Polski w UE - to jest właśnie zachowanie klasycznej "orkiestry". Identyczny błąd popełnił Saakaszwili - sprowokowany być może przez swoich patriotów z miejscowej "orkiestry" - rozpoczynając 8 sierpnia absurdalną akcję militarną, która dała argumenty Rosji na rzecz interwencji, a Zachodowi realnie utrudniła obronę gruzińskiej suwerenności.

>>>Przeczytaj, jak Ławrow potraktował angielskiego szefa MSZ

Kiedy Jarosław Kaczyński był premierem, zachowywał się rozsądniej. Wówczas palma pierwszeństwa w niszczeniu polskiej polityki, w niszczeniu wizerunku naszego kraju, osłabianiu jego pozycji należała do tych jego przeciwników, którzy jeździli po zachodnich stolicach, wzywając do bojkotu Polski jako kraju rządzonego przez pół-faszystów. Dzisiaj jednak sam Jarosław Kaczyński - pchając brata do nieratyfikowania traktatu lizbońskiego, oskarżając wszystkich w Polsce o prorosyjskość i proniemieckość, przedstawiając Unię Europejską jako już nie tylko ideowe, ale ekonomiczne zagrożenie dla Polski - zachowuje się tak samo irracjonalnie, tak samo szkodliwie, jak ci, którzy grzmocili w Polskę, żeby dosięgnąć jego i jego rządu. A wszystko to w cieniu Kremla, który akurat osłabienie osłabianie pozycji krajów "nowej" Europy w UE, opóźnianie procesu integracji, niedopuszczenie do powstania u granic Rosji żadnego "europejskiego imperium", od dawna uważa za jeden z kluczowych celów swojej polityki.