Plan precyzyjny. Nie pozostawiający niedomówień, ale... Najpierw na szczytach platformerskiej władzy mówiło się o początku 2010 r. jako najlepszym terminie wymiany. Kampanie są coraz dłuższe, a trudno walczyć o prezydenturę, będąc premierem. A jednak termin przekazania władzy został przesunięty - przez samego Tuska. Dlaczego?
Co więcej posłowie PO wciąż ekscytują się pytaniem: a może Tusk w ogóle nie wystartuje? Taka plotka wybucha co i rusz. "Nie myślę, aby nie wystartował, partii potrzebna jest kampania prezydencka z Tuskiem w roli głównej" - zapewnia jeden z najważniejszych polityków Platformy. A inny, członek zarządu Platformy, dodaje: "Te plotki to wyraz wątpliwości Tuska. Różnych wątpliwości, ale między innymi takich, czy zostawiać tak wielką władzę Schetynie".
Co się tak naprawdę stało? Tusk uważa, że Schetyna ma już dziś za wielką władzę i stał się dla niego konkurentem? Schetynie doskwiera kuratela Tuska? A może to źli ludzie wpychają ich w konflikt na siłę? Wszystko odbywa się na razie bardziej w sferze niedomówień, aluzji niż twardych faktów. Ale gdy fakty pojawiają się chwilami na powierzchni, są zastanawiające.
Rewia podejrzeń
Gdy w maju tego roku Tusk wrócił ze słynnej podróży do Peru, doszło do znamiennej sytuacji. W hotelu rządowym na Parkowej żona premiera Małgorzata zarzuciła Schetynie, że zastępując jej męża, nie bronił go w wywiadach. A było przed czym - dziennikarze kwestionowali sens tak długiej wyprawy, a nawet sobie dworowali. Do ostrej wymiany zdań między panią Tusk i wicepremierem doszło w obecności kilku ministrów z kancelarii premiera. Premier szybko ją uciął. I tylko znów to ale...
Jakiś czas temu po powrocie z wizyty w Izraelu Tusk przekonywał Schetynę w obecności innych ministrów, że na wzór kraju, z którego właśnie wrócił, do MSWiA powinno się przyłączyć infrastrukturę. "Grzegorz, bierz to, to tylko jedno <i> więcej w nazwie" - żartował. W pomyśle kryła się wiara, że kto jak kto, ale żelazny wicepremier poradzi sobie z rozgrzebanym problemem autostrad.
Ostatnio Tusk wrócił do pomysłu, ale w zmienionej już wersji. Może Schetyna wziąłby po prostu resort infrastruktury, a oddał MSWiA?
Oczywiście można uznać, że premier naprawdę nie wierzy, aby kto inny mógł skutecznie załatwić palący problem dróg. I sądzi, że nie da się go rozwiązać, trzymając dziesięć srok za ogon. Schetyna, a nie minister Grabarczyk, już zresztą patronuje programowi budowy dróg lokalnych. Zaczęto je nazywać "schetynówkami".
Z drugiej strony można to było odczytać jako próbę osłabienia wpływów „numeru drugiego” w rządzie lub wsadzenia go na minę. "Chcesz błyszczeć, sprawdź się naprawdę" - zdawał się mówić premier przyjacielowi.
Tyle że Schetyna odmówił. Z jego punktu widzenia - rozsądnie.
Nikt nie jest niezastąpiony
Nieprzypadkowo piszę "przyjacielowi". Nadal mamy do czynienia z jednym z najbardziej zgranych tandemów III Rzeczpospolitej. 51-letni Tusk i 45-letni Schetyna dopiero razem tworzą - to cytat z amerykańskiej polityki schyłku XIX w., a ta uwaga dotyczyła prezydenta McKinleya i senatora Hanny - dobrze naoliwioną polityczną maszynę. A przy tym wydają się ludźmi, którzy naprawdę lubią spędzać razem czas.
Faktem jest, że inny taki tandem - Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn - właśnie się rozpada na naszych oczach. Ale Tusk to nie Kaczyński. Nie to że mniej brutalny, ale spokojniejszy, bardziej dyskretny w swoich urazach i pretensjach do ludzi. On nie zająłby się publicznie problemami dawnego bliskiego współpracownika z rozwodem.
A jednak - jak opowiada ważny polityk PO - niedawno na wąskim spotkaniu premier powiódł wzrokiem po zebranych i powiedział: Platforma jest już tak silną partią, że może obyć się bez każdego z was. Nikt nie jest niezastąpiony. Pokazał to przypadek Janka (chodziło oczywiście o Jana Rokitę).
Do kogo była skierowana ta uwaga? I czy Tusk rzucił to ot tak sobie, na zimno? Czy pod wpływem emocji?
Bo jego tandem ze Schetyną powstał sklejony tyleż chłodną kalkulacją, co emocjami. Amerykański historyk Robert Sherwood opis zgodnej współpracy dwóch polityków opatrzył tytułem "Roosevelt i Hopkins. Historia intymna". Także i w tym przypadku mamy do czynienia z odrobiną intymności. Bo Tusk i Schetyna nie rozmawiają ze sobą tylko o polityce. Bo znają się i spotykają także "wspólnie z żonami". Bo lubią (lubili?) się razem bawić.
Z tego punktu widzenia patrząc, Tusk był człowiekiem po przejściach. Niby łatwo pogodził się z wyeliminowaniem Rokity, lecz towarzyszyły temu prywatne skargi i frustracje, jak przy rozpadzie z dawna przechodzącego kryzys, ale niegdyś dobrego małżeństwa. Zastąpienie go przez Schetynę, człowieka bliskiego co najmniej od końca lat 90., ale postaci nie nastręczającej tylu problemów, było naturalne.
Z Rokitą Tusk gawędził o historii starożytnej, ale nieustannie denerwował się, co tamten nowego wymyśli, czym go zaskoczy. Ze Schetyną odreagowywał stres, grając w piłkę lub gadając o piłce, i był pewien, że nie spotka go z jego strony nic niespodziewanego. Tyle że dzieje wzajemnych stosunków rzadko przypominają stałą linię.
Jemu wolno więcej
Sam Schetyna latami czekał na swoją chwilę - nie tylko w wyścigu po władzę. Dobrze znający ich obu ludzie Platformy opowiadają, że ten szorstki amator sportu czekał nieraz godzinami w sekretariacie, gdy jego szef za zamkniętymi drzwiami popijał winko z Rokitą, snując wizje upadku rzymskiej republiki. Dziś to Schetyna jest zawsze w środku. Czy w ich męskie pogawędki nie wkradł się jednak ostatnio cień wzajemnego niepokoju? Tak - sądząc z poszlak i pogłosek.
Gdy cały system kierowania partią upodobnił się do monarchii, Schetynie wolno na dworze więcej niż komukolwiek innemu. Pewien polityk relacjonuje spotkanie na temat aspiracji Wrocławia do roli twórcy europejskiego instytutu technologicznego. Są premier, ministrowie, reprezentanci miasta. W pewnym momencie szef MSZ Radosław Sikorski przypomina, że decyzja wymaga jednomyślnej zgody wszystkich członków Unii Europejskiej. "To nowa sytuacja. O tym nie wiedzieliśmy" - frasuje się Tusk. "Ależ wiedzieliśmy" - prostuje Schetyna. Po chwili premier wraca do swojej myśli: "Nie wiedzieliśmy". "Oczywiście, że wiedzieliśmy" - ucina Schetyna i Tusk w końcu uznaje, że tak było.
To wicepremier potrafi czasem ofuknąć premiera, a czasem z niego żartować. Tym to większy przywilej, że wyluzowany na zewnątrz Tusk bywa drażliwy, a czasem pamiętliwy. Stał się taki zwłaszcza w atmosferze nieustannej nerwówki, jaką stwarza rządzenie. Podczas partyjno-rządowych meczów piłki nożnej opisanych kiedyś na łamach DZIENNIKA Schetyna jest pomocnikiem i gra jak wszyscy na szefa. Ale nic sobie nie robi z jego krzyków, potrafi go ochrzanić. Inni zawodnicy raczej się nie odważą.
Uwaga Mazurka i Zalewskiego we "Wprost", że oto mamy do czynienia z rządem premiera Schetyny i wicepremiera Boniego, to trochę żart. Tusk rezerwuje sobie najważniejsze decyzje - co zresztą je często opóźnia, bo trzeba uwzględniać drgnięcia jego hamletycznej duszy. Ale Schetyna ma ogromny wpływ na jego działania jako człowiek skłonny do szybszego przecinania różnych gordyjskich węzłów.
To on wykazał się energią, gdy celnicy zablokowali przejścia na wschodniej granicy. Albo gdy minister Kopacz nie umiała przedstawić na Radzie Ministrów projektów zdrowotnych. To on występował nieraz, wpadając do kancelarii premiera na parę godzin, jak strażak czy lekarz wezwany do ciężkiego przypadku. I to on jest zawsze pod ręką, gdy trzeba dać wycisk ministrowi, który zalega z projektami.
W cieniu mocnego człowieka
Politycy PO, nawet wysokich szczebli, rzadko oglądają otwartą różnicę zdań między nimi. W tym sensie tworzą nadal razem dobrze naoliwioną maszynę. Jeśli się spierają, to w zaciszu gabinetów, i to tak, żeby nie słyszały ich sekretarki. "To wygląda tak: Donald wypowiada się na zarządzie za miękkim kursem wobec koalicjantów z PSL. <Ale niektórzy są innego zdania> - dodaje, patrząc znacząco na Schetynę. A ten milczy" - opowiada członek najwyższych władz partii.
Kontrowersje między nimi, jeśli były, sprowadzały się właśnie do kolizji, realnej lub pozornej, między miękkością i twardością. To Schetyna był zwolennikiem przeglądu rządowych kadr z dymisjami włącznie - bo zmiany personalne byłyby zręcznym zabiegiem PR-owskim i wzmocniłyby morale Rady Ministrów. Tusk coś o tym powiedział prasie, ale swoim zwyczajem się nie zdecydował. Schetyna uznał to za błąd. Nie obnosił się z tą opinią, ale wszyscy to wiedzieli.
Ta różnica w podejściu do spraw i ludzi przekłada się na relacje w samej kancelarii premiera. Schetyna wolałby, by Tuska otaczali inni współpracownicy. Proponował na przykład, aby Tomasza Arabskiego, starego przyjaciela Tuska, zastąpił wiceminister w MSWiA Tomasz Siemoniak. Skądinąd mimo niepodeszłego wieku jeden z weteranów KLD z lat 90.
Z perspektywy Schetyny to może wyglądać tak: rządowemu centrum potrzeba sprężystości, której nie zapewniają jego zdaniem Arabski czy Sławomir Nowak. A Tusk marnuje szansę na zmianę, bo swoim zwyczajem jest przywiązany do na wpół politycznego, na wpół towarzyskiego układu. Do znajomych twarzy i rytuałów.
Ale jest i punkt widzenia Tuska, który chce widzieć w swoim otoczeniu zrównoważone wpływy wielu osób. Tak postępuje każdy lider. A jeśli nie postępuje, popada w zależność od jednego silnego człowieka. Choćby i przyjaciela.
Mroczna połowa
Pewien dystans Tusk wobec podobnych pomysłów jest zrozumiały również i dlatego, że w tym duecie Schetyna odgrywa rolę mrocznej połowy. Jest nie tylko od pilnowania porządku w rządzie. To na przykład on sprowadził na szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, dawnego męża zaufania Solorza, i to on konferuje z nim często, choć nie jest formalnie jego zwierzchnikiem. Tusk jeśli już, woli się spotykać z miłym intelektualistą Jackiem Cichockim - w teorii nadzorującym służby w imieniu premiera. Pytanie tylko, gdzie jest realna władza? U Cichockiego czy Bondaryka?
To Schetyna jeździ do regionów nagradzać i karać działaczy - najczęściej w imieniu Tuska, jak rzymski prokonsul w imieniu imperium. Zdarza się, że załatwia własne sprawy, jak w rodzinnym Wrocławiu, gdzie zdetronizował marszałka województwa dolnośląskiego Andrzej Łosia. Ale gdy premier nie chciał widzieć dalej na fotelu przewodniczącego rady Warszawy Lecha Jaworskiego, to wicepremier póty cisnął radnych, póki nie wydusił na nich jego dymisji. Owszem, wysłał Mirosława Drzewieckiego, ale wszyscy wiedzieli, że to on czuwa przy telefonie. A to tylko jedna z wielu takich jego misji.
To pozwala Tuskowi o wielu sprawach nie tyle nie wiedzieć, co za często nie myśleć. Już w roku 2005 gdy Schetyna poskreślał z list wyborczych paru ludzi związanych z Rokitą, sam lider zdawał się być zdziwiony tym konfliktem. Ale moi rozmówcy są pewni: "Donald kontroluje wszystko". Tyle że Schetyna pozwala mu grać rolę dobrego pana. Czasem i przed samym sobą.
Ale aby lider zachował komfort, jest jeden warunek: mrocznej połowie nie można pozwolić wyrosnąć za bardzo... Ostatnio sprawy zaczęły się komplikować. Schetyna zadbał trochę o swój wizerunek i w coraz mniejszym stopniu ma ochotę występować w roli faceta od mokrej roboty. W każdym razie nie tylko w takiej roli. Ale i tak to on skupia na sobie uwagę wielu ludzi - również w sensie negatywnym. "Tuska lubią, Schetyny się trochę boją" - charakteryzuje nastroje w partii szeregowy poseł PO.
W tej sytuacji Tusk przed zdaniem władzy odpowiedzieć musi sobie na parę pytań. Może się obawiać twardości Schetyny. Zostawi mu partię, rząd i na przykład nie wygra wyborów prezydenckich? Czy będzie miał do czego wracać - rekonstruuje myślenie przewodniczącego członek kierownictwa Platformy.
Rozterki Tuska mogą też wyglądać inaczej. Będzie próbował namaścić swojego zastępce na następcę, a co wówczas, gdy partia zacznie wierzgać? I czy Schetyna, przyjmijmy, że nadal wierny, utrzyma się długo przy władzy?
Kryzys sukcesyjny za pasem
Rozwiązaniem tych dylematów byłby w teorii podział władzy. Na przykład: partia dla Schetyny, urząd premiera dla kogoś innego. W grę wchodzi z dzisiejszej perspektywy marszałek Bronisław Komorowski lub wciąż popularny Kazimierz Marcinkiewicz, choć ten ostatni zaklina się, że interesuje go praca w biznesie.
Tyle że taki podział jest we współczesnej demokracji mało funkcjonalny, co pokazał przykład dwuwładzy Krzaklewski - Buzek i kolizja Marcinkiewicza z Kaczyńskim. Ale czy Tusk będzie zainteresowany szybkim okrzepnięciem nowego układu bez siebie? Gdyby miał wracać po przegranych wyborach do partii i rządu, łatwiej byłoby mu rozmontować prowizorkę. Gdyby z kolei został prezydentem, mógłby życzyć sobie słabszych partnerów, jak niegdyś Aleksander Kwaśniewski życzył słabości Millerowi. Nieprzypadkowo Ludwik Dorn wróży kryzys sukcesyjny Platformie. On jest możliwy także wówczas, gdy w 2010 r. PO weźmie wszystko, co jest do wzięcia w państwie.
Oczywiście nie musi to oznaczać wojny na śmierć i życie. Nie dzieli ich wszak żaden wyraźny pogląd. Łączy dawna fascynacja liberalizmem, choć Tusk bardziej pogłębiał ją kiedyś lekturami i dyskusjami. I równie mocno są gotowi od liberalizmu odstąpić, gdy będzie to kolidowało z ich planami. Razem stworzyli przed rokiem podwaliny polityki lekkiej, opartej raczej na marketingu i nie przeciążaniu społeczeństwa poważnymi projektami.
Co ważniejsze, dobrze naoliwionej maszyny nie dzieli się na pół bez poważnych konsekwencji. A dziś żaden z nich nie jest kompletny. Schetyna nie poradzi sobie bez miękkiej charyzmy Tuska. Jest wciąż mało popularny. A Tuskowi ciężko byłoby wprowadzać kogoś innego, przykładowego Komorowskiego, w tajemnice partii. I raczej nie mógłby liczyć na to, że ten wszystko ogarnie, uchwyci twardą ręką jak uparty, pracowity Schetyna, pozwalając przewodniczącemu błyszczeć i myśleć dobrze o samym sobie.
A może jednak taki rozwód byłby możliwy? Przypomnijmy raz jeszcze słowa Tuska: "Platforma jest na tyle silną partią, że nikt nie jest niezastąpiony".
Gdzie jest przyjaźń?
Nawiązując do tytułu "historia intymna", warto też spytać: co z przyjaźnią? Stanie się, może już się staje, szorstka - jak się to przydarzyło Kwaśniewskiemu i Millerowi? Tyle że tamci nigdy nie byli tak naprawdę zaprzyjaźnieni. A po przyjeździe z Peru pierwszym telefonem, jaki wykonał Tusk, był telefon do zastępcy. Wyczerpany wielogodzinnym lotem szef rządu proponował wicepremierowi wspólną piłkę.
A więc jednak są sobie potrzebni? Ale zaraz potem pojawiły podejrzenia żony Tuska. I jak twierdzą politycy PO, sporo wizyt partyjnych kolegów, którzy tłumaczyli premierowi, dlaczego Schetynie nie warto ufać. Meandry polityki rzadko kiedy uwzględniają takie subtelności jak ludzka zażyłość. W polityce demokratycznej partnerzy nie wyrzynają się jak opisywani przez rzymskich kronikarzy triumwirowie, z których na placu boju zostawał w końcu tylko jeden. Ale przypadki bolesnych rozstań bywają nierzadkie. A granica między współpracownikiem, partnerem a rywalem - cienka.
Jeden z polityków opowiada charakterystyczną scenkę. Na przyjęciu po pogrzebie Bronisława Geremka w Belwederze Tusk stoi sam uzbrojony w talerzyk. W pewnej odległości Schetyna otoczony rojem ministrów i posłów. "Było widać, kto jest szefem prawdziwym, a kto malowanym" - opowiada mój rozmówca.
Tak naprawdę to przypadek. Na co dzień na podobnych imprezach duszą towarzystwa jest nadal Tusk - bo ma realną władzę, a i dlatego, że sprawdza się jako biesiadnik. Tyle że stereotyp zaczyna żyć własnym życiem. Mój rozmówca był szczerze przekonany, że coś w tym jest. Więc partia wstrzymuje oddech, czekając, aż zderzą się mocarze.
Jak się zderzą, to już nie będzie intymna historia...