Żyć bez chińszczyzny trudno, trudno też ignorować Chiny. Donald Tusk, który nawiedził je niedawno, był pod wrażeniem. Zapewniał gospodarzy, że "Polska bezwzględnie szanuje chiński model rozwoju, a Polacy jak żaden naród rozumieją źródła i znaczenie chińskiego sukcesu", co brzmiało zdumiewająco tylko dla młodziaków. Premier zapewne ciągle jest pod wrażeniem dowcipów sprzed trzydziestu lat (Największy koszmar zahibernowanego Breżniewa? Przeczytać w gazecie: "na granicy polsko-chińskiej panuje spokój"). Oczywiście Tusk - człowiek z zasadami, jak się jeszcze kilka lat temu nam przedstawiał - mógłby sobie takie wstawki darować, ale doskonale rozumiem, że sukces Chin ("wielkie, niepowtarzalne osiągnięcie") i na nim zrobił wrażenie.

Reklama

Robi na każdym. Nie tylko na eksministrze Kaperze, który blisko dekadę temu, skądinąd słusznie, stwierdził, że żółta rasa nas zaleje, za co został z rządu Buzka wylany na pysk pod zarzutem rasizmu. Do Chin peregrynują wszyscy możni, a ich metropolie, które wyglądają, jakby chcieli w każdej zmultiplikować Manhattan, zapierają dech. Pamiętam swoje rozbawienie, gdy siedząc w chińskim hoteliku oglądałem reportaż CNN o tym, jak Irakijczycy robią biznes z wojny. Dowód? Zapalniczki ze świecącymi bombami spadającymi na Saddama. Rozśmieszenie wynikało stąd, że właśnie bawiłem się taką zapalniczką made in China sprzedawaną na ulicach.

Chińczykom opłaca się wszystko. I tylko im. Na straganach z pamiątkami w Lilongwe widziałem typowo malawijskie pamiątki - porcelanowe misy z tygrysem ("Biali się dopominają o afrykańskie tygrysy" - zaśmiewał się sprzedawca) i kolczyki z niedźwiedziem. Na moją uwagę, że najbliższego niedźwiedzia można zobaczyć w zoo w RPA, handlarz nerwowo się roześmiał i poprosił, bym nie psuł mu biznesu. I wyjaśnił, że pamiątki sprowadza z Chin lub Indii, bo są tańsze niż malawijskie, a biali i tak wszystko kupią.

To prawda, kupimy wszystko. Łykniemy każde wytłumaczenie, że "konfucjańska specyfika", że "indywidualne podejście do praw człowieka", że "każda demokracja jest inna". Przymkniemy oczy na tortury i spływający krwią Tybet. Trudno, z Chinami handlować trzeba, business is business.

I pewnie każdy, z autorem tych słów włącznie, żyje otoczony chińskimi podróbkami, czasem nie gorszymi niż oryginał. Właśnie czytałem, że chińskie władze celne wezwały przedstawiciela Burberry czy jakiegoś innego potentata, by ocenił czy skonfiskowane torebki to oryginały. Ekspert nie miał wątpliwości - to falsyfikaty. Obszyte były bowiem prawdziwą skórą, a nie skajem.

A ja? Hm, egzemplarz "A Year Without Made in China", który dostałem, to…chińska podróbka amerykańskiego wydania.