"Pamiętam, jak Artur był jeszcze uczniem liceum im. Zamoyskiego, takim 17-latkiem z bujnymi blond lokami. Kiedy na przerwie między lekcjami ktoś częstował stojących papierosami, on demonstracyjnie wyjął jabłko, wyraźnie dając do zrozumienia - dzięki, nie palę, mam coś lepszego" - wspomina, śmiejąc się, koleżanka ze szkoły. To cały Artur Górski, poukładany, zasadniczy, głęboko wierzący katolik, zadeklarowany monarchista, trochę zabawny w swojej postawie. Kiedy jednak staje przed trudnym wyborem lub widzi zbliżający się cios, szybko robi unik i płochliwie się wycofuje, kluczy i zmienia front. Bohater jego doktoratu Stanisław Mackiewicz przyjął pseudonim Cat, bo chadzał własnymi drogami. Górskiego jako monarchistę należy raczej nazwać królem asekuracji.

Reklama

Swoją polityczną drogę zaczynał pod koniec lat 80., kiedy jako licealista próbował wraz z kolegami organizować koło samokształceniowe. Sam chwali się, że z dumą nosił wtedy w klapie marynarki znaczek z podobizną Piłsudskiego. Pewnego dnia szkolny przyjaciel pożyczył mu jeden z numerów "Znaku", w którym znalazł szkic prof. Jacka Bartyzela, związanego z Ruchem Młodej Polski publicysty, pt. "Konserwatyzm bez kompromisu" referujący idee polskich przedwojennych działaczy monarchistycznych takich jak Wincenty Kosiakiewicz, czy Kazimierz Morawski.

"Gdy Górski to przeczytał, nawrócił się politycznie, postanowił zostać monarchistą i założyć Klub Zachowawczo-Monarchistyczny, kontynuację przedwojennej organizacji, o której przeczytał u Bartyzela" - wspomina jeden z jego dawnych przyjaciół. Gdy w 1988 roku Korwin-Mikke zakładał Ruch Polityki Realnej, Górski służył do mszy, podczas której święcono partyjny sztandar. Po niej odbył się wiec, na którym młody monarchista postanowił rozwinąć transparent z napisem "Pro Fide Rege et Lege".

"Za próbę rozwinięcia tego transparentu został zatrzymany przez milicję. Potem został odebrany z komisariatu na Jezuickiej. Górski miał wtedy problemy, bo mama nie chciała go wypuszczać z domu i odbierała go ze szkoły, co dla poważnego działacza politycznego było trudne do przeżycia" - śmieje się dziś jeden z uczestników tamtego wydarzenia.

Reklama

Jednak już po 1989 roku pismo KZ-M "Pro Fide Rege et Lege" stało się jednym z najregularniej wydawanych periodyków prawicowych w Polsce, a członkami honorowymi KZ-M, którego Górski był przez kilkanaście lat prezesem, są m.in. Korwin-Mikke, Marek Jurek, Piotr Andrzejewski. Górski skupił wtedy wokół siebie grupę ideowych fascynatów konserwatyzmu, ludzi głównie zaangażowanych w działalność w ZChN, UPR lub studentów, z których część wyrosła na pracowników naukowych uczelni. W ten sposób zbudował swoje pierwsze polityczne środowisko i przez kilkanaście lat redagował pismo, którego sukcesem była z pewnością regularność, z jaką się ukazywało, oraz naukowa wartość tekstów, które w sobie zawierało. Przywracano w nim postacie związane z prawicą głównie kontrrewolucyjną, konserwatywną - zapomnianych działaczy, ziemian, arystokratów. Górski interesował się również życiem współczesnych domów królewskich. Jednak środowisko monarchistyczne i jego pismo nie miałoby szans na zaistnienie, gdyby nie rubryka, którą Korwin-Mikke udostępnił mu na łamach tygodnika "Najwyższy Czas". To głównie dzięki niej Górski dotarł do grona troszkę szerszego niż grupa znajomych.

Jego polityczna droga wiodła z ideowego marginesu prawicy, jakim było zaplecze UPR i grup z nią związanych. Z początku Górski był wyrazistym wolnorynkowcem, przeciwnikiem socjalizmu i etatyzmu, zaangażowanym katolikiem, monarchistą i konserwatystą. Dla ludzi chcących się identyfikować z odradzającą się w Polsce prawicą kierowany przez niego KZ-M miał być punktem odniesienia, tym bardziej że jej wielkie ówczesne wcielenia jak Porozumienie Centrum czy RdR dawały mu nadzieję na nowe rozdanie po tej stronie sceny politycznej.

W 1997 roku Górski podjął pracę w "Naszym Dzienniku", którego działalność po upadku "Słowa Dziennika Katolickiego" zainicjował dyrektor Radia Maryja. Radio, rosnąc w siłę, stawało się znaczącym partnerem dla każdej prawicowej siły. Redaktorem naczelnym powstającej gazety był początkowo związany z ZChN Artur Zawisza. Gdy odszedł z tej funkcji, na nowego naczelnego wyznaczono niekonfliktowego i bardziej układnego Górskiego. I takim był też szefem gazety. Jego rola była raczej dekoracyjna i sprowadzała się bardziej do redagowania tekstów niż budowania linii politycznej dziennika. O tym, co ostatecznie mogło lub nie mogło się w niej ukazać, decydowała Ewa Sołowiej. "Nasz Dziennik" wówczas bardzo ostro występuje przeciw integracji Polski z Unią Europejską, jest sceptyczny wobec prozachodniego kursu Polski, krytykuje AWS za koalicję z Unią Wolności i z taką linią gazety identyfikuje się również jej tytularny naczelny.

Reklama

Jesienią 1998 r. Górski rezygnuje jednak z pracy w gazecie i nieoczekiwanie podejmuje działalność u boku Ryszarda Czarneckiego, który po odwołaniu z funkcji szefa Komitetu Integracji Europejskiej dostał w gabinecie Jerzego Buzka dziwaczne stanowisko - członka Rady Ministrów odpowiedzialnego za informowanie o UE w Polsce.

Z przeciwnika integracji Górski zamienił się nieoczekiwanie w jej rządowego zwolennika. To zaś otworzyło mu drogę do urzędniczej i politycznej kariery oraz wyjście z marginesu polityki do jej głównego nurtu. Kiedy w czasie upadku AWS bracia Kaczyńscy budowali PiS, do tego grona dołączył także Górski - już jako działacz Przymierza Prawicy, do którego należeli m.in. Wiesław Walendziak, Marek Jurek czy Mariusz Kamiński. Po roku już z list PiS został jednym z warszawskich samorządowców na Mokotowie, potem dyrektorem w Wojewódzkim Urzędzie Pracy, by w 2005 roku zdobyć mandat poselski.

Był to nie lada wyczyn. Startując z 20 pozycji, Górski zdobył miejsce "biorące" - wyprzedzając nawet zaufanego braci Kaczyńskich i pewnego zdobycia mandatu Bartłomieja Szrajbera. Do kampanii przygotowywał się metodycznie i konsekwentnie, gromadząc wokół siebie sztab ludzi oraz organizując z mieszkańcami swojego okręgu, co robi zresztą do dziś, dziesiątki spotkań rocznie. Występuje na nich zazwyczaj u boku którejś ze znanych postaci - ministra, wiceministra czy znaczącego polityka PiS. Prowadzi mailing z każdą osobą, która pojawiła się na spotkaniu i wpisała na liście swoje dane kontaktowe.

Dlatego również przedterminowe wybory w 2007 roku, choć nieoczekiwane, pozwoliły mu wejść do parlamentu. O tym, że został posłem po raz drugi, zaważyła również lojalność wobec Kaczyńskich. Kiedy wiosną ubiegłego roku Marek Jurek po upadku forsowanego przez siebie projektu zmiany konstytucji wzmacniającego ochronę życia wychodził z posiedzenia rady politycznej partii, a za nim podążyli m.in Zawisza czy Marian Piłka, Górski odwrócił głowę, udając, że nie widzi, co się dzieje. Został na sali i zadeklarował partyjną lojalność. Jego polityczna kariera zaważyła także na jego pozycji z K-ZM, w którym demonstracyjnie złożył funkcje prezesa. Poprzez komunikator gadu- gadu członkowie władz Klubu docinali mu, że jest "chadekiem" i etatystą na służbie "towarzyszy Kaczyńskich". Górski ogromnie się tym przejął i odszedł.

Rzeczywiście jednak jako szeregowy poseł PiS Górski nie miał okazji do realizacji większości zamierzeń, o których przez lata mówił. A jedyną inicjatywą, wokół której próbował zebrać katolickich posłów, było ustanowienie przez Sejm Chrystusa królem Polski. Za jedyne i stosowne miejsce dla realizacji swoich ideowych działań uznał sejmową mównicę, na której wieczorami przy pustej sali metodycznie składał oświadczenia przypominające wielkich ziemian, prawicowych dyktatorów, zapomnianych działaczy konserwatywnych, wygłaszając własne komentarze. Partia go za to nie ganiła, media nie pisały, aż do momentu, gdy podzielił się przemyśleniami o Baracku Obamie. O tym niestety usłyszały nawet media za granicą.

p

Maciej Walaszczyk: Najpierw poseł PiS Artur Górski oświadczył w Sejmie m.in., że zwycięstwo Baracka Obamy w wyborach prezydenckich w USA to "kres cywilizacji białego człowieka". Potem ujawniono, że szef MSZ Radek Sikorski opowiada dowcipy o Obamie z podtekstem rasistowskim. Miał się z nich również śmiać Jarosław Kaczyński. Jak odbiera to pan, badacz "mowy nienawiści" w krajowym przekazie medialnym?
Sergiusz Kowalski*: Z pewnością wystąpienie posła Górskiego żadnym dowcipem nie było ani w moim odbiorze, ani w intencji tego posła PiS. Było to widać, gdy wygłaszał swoje haniebne oświadczenie z trybuny sejmowej.

Minister Sikorski opowiadał o Obamie dowcip - czy polityczna poprawność dopuszcza opowiadanie politykom takich kawałów nieoficjalnie?
Z tzw. poprawności politycznej prawica sobie chętnie dworuje i przedstawia ją jako surową cenzurę lub obsesję pozywania kogoś do sądu za dowcipy. Moim zdaniem są to pewne reguły przyzwoitości - można oczywiście popaść w przesadę, reagować w sposób przeczulony i wyzbyć się przy tym poczucia humoru - ale "przegiąć" można przecież we wszystkim. Chodzi o to, by pamiętać, że żyjemy w zmieniającym się świecie, w którym dzieją się rzeczy niesłychane, a taką rzeczą jest wybór na prezydenta Baracka Obamy. Jest to ewolucja, okazuje się, że grupy dotychczas upośledzone, również "retorycznie", zmieniają swa pozycję społeczną. Dlatego należy ludziom nieustannie wbijać do głowy, że mówienie o Murzynie "czarnuch" nie jest dla niego miłe, a tego rodzaju dowcipy opierają się na jednym wzorcu, że Murzyn jest czymś podobnym do małpy, ludożercą z drzewa. Ważne jest poniekąd, czy się takie kawały opowiada publicznie, czy prywatnie. Ja wolę, gdy ktoś - skoro już musi - robi to prywatnie. A dowcip przypisany przez Czarneckiego Sikorskiemu słyszałem dawno temu od Indonezyjczyka, który mówił, że jest spokrewniony z Amerykanami, bo podczas wojny jego dziadek zjadł jednego marines. Naprawdę kolosalne znaczenie ma to, czy opowiada to czarny czy biały.

A kiedy czarni raperzy mówią "białas" i przez kilkanaście lat mają do tego wolną trybunę w postaci MTV?
To odwet za stulecia bycia "czarnuchem".

Ale to się dzieje teraz, kiedy od wielu lat publicznie nikt ich w ten sposób nie piętnuje. Jak pan sam mówi - świat się zmienił.
Ten schemat nie został przełamany. Najpierw czarni byli niewolnikami, potem zyskali prawa, ale tylko na papierze, by potem przez dziesięciolecia zamieniać te prawa w coś realnego. Ten proces jeszcze się nie skończył.

Przecież przy okazji tych wyborów najczęściej mówiono o tym przełomie - czarnoskóry polityk o lewicowej przeszłości zostaje szefem światowego imperium - to może być dla opinii prawicowej jednak szok. Taki komentarz jest niedopuszczalny?
A co ma czarna skóra do lewactwa? To komentarz niedopuszczalny w żadnym cywilizowanym kraju, a na standardy amerykańskie to tekst rodem z Ku Klux Klanu, który zresztą nadal tam istnieje, choć stracił wpływy i w południowych stanach nie rządzi już całymi miasteczkami. Jeszcze na początku lat 90. działacz tej organizacji omal nie został gubernatorem Luizjany. To nie są opowieści z czasów "Chaty wuja Toma". Na wypowiedź posła Górskiego patrzę raczej w takim kontekście.

Ale Barack Obama jest czarny, wielu kolorowych Amerykanów głosowało na niego właśnie dlatego - co można nazwać wprost motywacją rasistowską. To tymczasem nie stanowiło żadnego tabu ani niczego niedopuszczalnego.
Niedopuszczalny jest rasistowski patos, dramatyczne załamywanie rąk nad "kresem cywilizacji białego człowieka". Można mówić, że ktoś jest czarny lub biały. Ale ważne, po co się to mówi. Chodzi o to, by pewnych cech, nie tylko takich jak kolor skóry, nie włączać w konteksty, w których są one kompletnie nieistotne. Chodzi o to, by nie uprawiać segregacji i dyskryminacji przy zatrudnianiu, przy wynajmowaniu mieszkań czy przyjmowaniu do szkół. To przecież nie ma w tych wypadkach znaczenia. Tymczasem usłyszeliśmy znacznie więcej - to nie była wypowiedź rasistowska, ale skrajnie rasistowska.

Ale czy Górski nawoływał do mordowania, poniżania czy apartheidu? Czy jako polityk prawicy, dla której istotne są tożsamości, nawet w wolnym demokratycznym państwie nie ma prawa do takich sądów?
Jeśli ktoś mówi, że wybór czarnoskórego człowieka na prezydenta USA to "koniec cywilizacji białego człowieka", to jest jawnym rasistą. Przecież Stany Zjednoczone to kraj wieloetniczny, kolorowy. Londyńczyk, gdy przyjeżdża do Warszawy, mówi - jak tu biało, jednokolorowo. Ameryka poszła znacznie dalej, to nie jest kraj sprzed kilku dekad, choć przez wiele lat pod względem tolerancji i otwartości był daleko za Europą.

Może ktoś odpowiedzieć, że po 40 latach budowy społeczeństwa wieloetnicznego np. we Francji, gdzie pańskie postulaty wcielono w życie, okazuje się, że jak w przypadku sukcesu Le Pena, który znalazł się w II turze wyborów prezydenckich w 2002 roku, czy płonących przedmieść Paryża, te podziały są nie do przełamania i podskórnie istnieją, są naturalne. Wyhamowuje je tylko polityczna poprawność i powiedzmy, ograniczenia prawno-administracyjne.
Ludzie mają przeróżne charakterystyki. Chodzi o to, jakie z tych charakterystyk będziemy wyciągali wnioski. Czy ludzie, którzy mają inny kolor skóry, powinni chodzić do osobnych szkół, mieszkać w osobnych dzielnicach? Do niedawna z tego, że kobiety różnią się od mężczyzn, wyciągano wniosek, że nie powinny one głosować ani studiować.

Ale nikt nie wyciąga już takich wniosków.
We Francji kobiety głosują od 1945 r. To nie są jakieś zamierzchłe czasy. A co do różnic - jest ich mnóstwo. Chodzi o to, by budować różnorodność, a nie hierarchie, współżyć, czerpiąc z różnic inspiracje i przyjemność, a nie wytykać je sobie wzajemnie z wrogą intencją.

Przykład Jugosławii pokazał, że ludzie różnej identyfikacji narodowej, etnicznej i wyznaniowej, o sprzecznych doświadczeniach historycznych nie chcieli obok siebie żyć. A wyciszane administracyjnie konflikty eksplodowały.
Chyba pan się z tego nie cieszy.

Nie. Ale takie są fakty...
Co innego pielęgnować te różnice i cieszyć się z konfliktu, a co innego niwelować dyskryminację, wykorzeniać ją z umysłów, z prawa, przełamywać stereotypy.

A jak sytuacja z tolerancją lub jej brakiem, otwartością na inność wygląda pana zdaniem w naszym kraju?
W Polsce nienawiści rasowej nie widać tak wyraźnie, bo nie ma jeszcze zbyt wielu kolorowych obywateli. Ale nie jest to cnota z wyboru, tylko z konieczności. Choć zastanawiam się, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby w Polsce mieszkało procentowo tylu co w Niemczech obywateli np. tureckiego pochodzenia.

A czy złem jest obawa przed tym, czego doświadcza Zachód: strach przed meczetami w pobliżu historycznych katedr, takimi konfliktami, z jakimi ma do czynienia Francja, przed skutkami liberalnej polityki imigracyjnej?
To znany syndrom konserwatywno-prawicowy: chcemy się okopać i zamknąć w naszym "bogatym, miłym i jednobarwnym" świecie. Do tych spraw część Polaków, dla których jednorodność jest wartością, podchodzi z etyką Kalego. Kiedy byli biedni i chcieli pracować na Zachodzie, narzekali, że nie chcą ich wpuścić. Ameryka żąda od nas wiz, skandal! Kiedy chcemy, by nas przyjęli, żądamy otwartości, kiedy ktoś chce do nas przyjechać, mamroczemy pod nosem "Polska dla Polaków". To niemoralne.

Ale wie Pan, że społeczności muzułmańskie w Europie są w większości wyizolowane i w arabskich krajach np. katolicy nie mają szans na tak daleko posuniętą tolerancję.
To są stereotypy i generalizacje. Polacy są różni i również ci muzułmańscy imigranci nie są jednorodnym środowiskiem. A kim jest Rushdie? Fanatycy go ścigają, ale jakoś go nie dopadli. Poza tym imigranci to, zauważmy, obywatele dawnych kolonii. Kolosalne bogactwa kumulowane przez kraje Zachodu dzięki bezlitosnemu łupieniu zamorskich posiadłości są podstawą dzisiejszego dobrobytu. Przyzwoitość nakazuje im pomóc.

Politycy prawicy często mówią o narastającym w Polsce, terrorze politycznej poprawności w różnych obszarach języka. Obrona tożsamości narodowej może się spotkać np. z zarzutem faszyzmu.
Jak na tak zepchniętych do narożnika, to nieźle sobie radzą. Niech się prawica nie przejmuje. Ma dwie główne partie - rządzącą i opozycyjną. Co do mediów, niech się rozejrzy po tytułach prasowych - cała prawicowo-konserwatywna paleta, do wyboru, do koloru. Co do terroru języka - nie jest źle, przecież rozmawiamy.

Sergiusz Kowalski, socjolog i publicysta, współautor publikacji "Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści" analizującej obecność w krajowych mediach akcentów ksenofobicznych i antysemickich.