Przypomnijmy pokrótce: w marcu 2008 r. Lech Kaczyński i Donald Tusk ustalili, że w ramach zgody prezydenta i PiS na ratyfikację traktatu lizbońskiego obie partie przygotują ustawę regulującą kompetencje (stąd nazwa) rządu, parlamentu i premiera w zakresie stosunków z Unią Europejską. Intencja była jasna - po pierwsze upewnienie prezydenta, że zmiany traktatu będą dokonywały się tą samą drogą co jego zatwierdzenie, a po drugie wyeliminowanie sporów o uprawnienia w odniesieniu do polityki zagranicznej. Miała to być więc procedura utrudniająca jałowe spory, klarująca, jak przystało na dojrzałą demokrację, sytuacje niejasne. A co wyszło? Własny projekt PiS, własne projekty (tak tak, już liczba mnoga) Platformy Obywatelskiej. I jasny cel - żadnego kompromisu, nastawienie na zmniejszenie uprawnień drugiej strony. Duch porozumienia, tak wtedy chwalony, wyparował szybciej niż wino wypite przy jego zawieraniu w Juracie. Mamy więc spór o tym, jak zbudować i przeprowadzić coś, co ów spór miało zażegnać. Mamy język, który nie ma absolutnie żadnego realnego znaczenia. Mamy próbę aptekarskiego opisania czegoś, co jest po prostu brakiem klasy.
Jeśli więc zajmuję się dziś tym tematem, to nie po to, żeby z równie bezsensowną precyzją ważyć winy i racje, ale żeby zgłosić wniosek konstruktywny: proszę o zaprzestanie tych prac racjonalizatorskich. To nie ma sensu. Nawet jak bowiem w bólach przeprowadzicie ową ustawę kompetencyjną, to nie wystarczy wam już sił, by jej przestrzegać albo rozumieć tak samo. Naprawdę, zostańmy już przy naszej starej konstytucji i jej niejasnych zapisach. Przynajmniej język będzie czystszy, bez potworków kompetencyjnych.