Atak histerii, której byliśmy świadkami w ostatnich dniach, nie miał nic wspólnego z emocjami trenera. To był zastosowany świadomie i z premedytacją zwykły element gry. Dokładnie taki sam jak wczorajsze pokajanie się w siedzibie PZPN i chwilowe zawieszenie broni.

Reklama

Dla Beehnakkera, jak sam zresztą przyznaje, całe życie jest grą. On tak naprawdę nigdy nie schodzi z boiska. Bez przerwy próbuje przestawiać klocki, wymyśla schematy zachowań, zastawia pułapki, kombinuje.

Właśnie na takiej zasadzie wymyślił, że atak na krytykującego go wiecznie Antoniego Piechniczka będzie najkorzystniejszy dla niego właśnie teraz. Przy okazji ostatniego w tym roku meczu reprezentacji. Właśnie wtedy, kiedy w napiętych stosunkach między selekcjonerem a polskimi trenerami (Piechniczek jest jedynie tym, którego wystawiono na pierwszą linię ognia) zapanowała delikatna odwilż.

Beenhakker wykorzystał fakt, że odrodził się na boisku (wygrał w dobrym stylu towarzyskie mecze z Irlandią i Serbią) i rozumował mniej więcej tak: Popatrzcie, pokazałem wam klasę, znów jestem wielki, daję tym chłopakom nową jakość. A wy co? Plujecie mi w twarz. Kim pan jest, panie Piechniczek?

Holender dyplomatycznie atakował personalnie tylko jedną osobę, ale nie chodziło mu tylko o niego. Odegrał tę dramatyczną scenkę w znakomitym stylu. A żeby cała Polska to na pewno zobaczyła, zgodził się na bis przed kamerą TVP. Liczył na wsparcie opinii publicznej, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że PZPN jest generalnie insytucją znienawidzoną i ludzie zawsze w takiej sytuacji staną po stronie "biednego" trenera gnębionego przez pezetpeenowski beton. Ten z kolei nie jest aż tak ciemny i bezrefleksyjny, aby jeszcze bardziej się narażać i zwolnić niepokornego, ale wciąż pozytywnie odbieranego przez kibiców trenera. Owszem, po cichu, bez wypłacania gigantycznego odszkodowania, toby się chętnie go pozbyli. Ale nie teraz, kiedy narobił tyle krzyku.