Jan Rokita, publicysta DZIENNIKA
Te zdarzenia z początku 2008 roku zostały zauważone, choć tylko gdzieniegdzie. I docenione, ale przez nielicznych. Myślę o nagłych i tajemniczych okolicznościach, w jakich w styczniu i lutym rządy dwóch krajów UE i NATO z naszego regionu - Bułgarii i Węgier - zmieniały zdanie w sprawie długofalowych planów zaopatrzenia swoich krajów w gaz. Oba kraje od 2002 r. były istotnymi partnerami europejskiego projektu Nabucco, którego sensem miało być częściowe zaopatrzenie Europy w gaz kaspijski bez pośrednictwa Rosji. I oba nagle zmieniły swoją decyzję, przystępując do rosyjskiego projektu South Stream, który takie częściowe uniezależnienie ma uniemożliwić.
Rząd bułgarski zmienił zdanie pewnej styczniowej nocy o 180 stopni, a była to noc, którą w Sofii spędził Władimir Putin. Stanowisko Węgier zaś zmienił premier Gyurcsany pewnego lutowego wieczoru, który spędził na Kremlu. I w trakcie którego mówił, że "South Stream wygrał wyścig z Nabucco”. Są co najmniej dwie przyczyny wielkiej wagi tych zdarzeń. Pierwsza - bo te dwa zaprzyjaźnione z nami państwa dały do ręki Rosjanom wielkie atuty dla podporządkowywania sobie Unii Europejskiej. Już kilka miesięcy potem skutki widzieliśmy przy okazji wojny kaukaskiej. Druga – bo rok 2008 ukształtował w Europie Środkowej dwa bieguny państw odmiennie definiujących swoje najbardziej życiowe interesy. Tworzą je po jednej stronie Polska i Litwa, w dużym stopniu z Czechami, a po drugiej Węgry i Bułgaria. To jest koniec mitu o politycznej jedności środka Europy.
Jadwiga Staniszkis, socjolog
Niedocenionym, a historycznie przełomowym zjawiskiem minionego roku był pełzający zanik integracji europejskiej. Najdobitniej ujawnił go nie tylko kryzys finansowy, ale zwłaszcza obserwowane ostatnio w zachodniej Europie załamanie woli podpisania traktatu lizbońskiego. To tworzy niestety okazję do faktycznego podziału Europy. W najlepszym razie na Europę dwóch prędkości. W najgorszym oznaczać może przyjęcie modelu lansowanego przez Wielką Brytanię, czyli Unii jako strefy wolnego handlu i swobodnego przepływu pracowników, pieniędzy, towarów i usług. Dla krajów Europy Wschodniej będzie to zredukowanie do roli zasobu dla silniejszych gospodarek. Kryzys, jak się wydaje, spowoduje na dłuższą metę rezygnację z zasady solidarności europejskiej. Niepodpisanie przez polskiego prezydenta traktatu będzie ku temu wygodnym pretekstem i już przyczyniło się do wytracenia impetu integracji. A przecież np. Niemcy są sceptyczni wobec traktatu z zupełnie innego powodu: bo nie chcą korzystnego dla Polski wzmocnienia roli unijnej biurokracji, która dbałaby o równe reguły dla wszystkich.
Rafał Matyja, politolog
Ważnym, a zarazem przeoczonym w podsumowaniach wydarzeniem roku 2008 była sierpniowa rekonstrukcja rządu. I nie chodzi tu o małostkowe wypominanie, że zwykle polega ona na zmianie choćby jednego ministra. Ani nawet o wytykanie niespełnionych obietnic. Uważam, że waga tego wydarzenia wyrasta znacznie poza tego typu banalne konstatacje.
Zauważmy najpierw, że rząd Tuska jest pierwszym gabinetem po 1989 roku, który przetrwał rok bez zmiany jednego choćby ministra. Co więcej, ostatnio taka sztuka udała się premierowi Józefowi Cyrankiewiczowi, i to na początku lat 60. Najciekawszym pytaniem, jakie należy w takiej sytuacji zadać, jest to, czy jest to efekt osobistych cech premiera, czy może jakaś głębsza kalkulacja doradców od wizerunku. Zmiana sugerowałaby bowiem, że coś szło nie tak. Że premier popełnił błąd, obsadzając na stanowisku niewłaściwą osobę. Skład rządu został zatem zakonserwowany i tylko awanse – w rodzaju zapowiadanej nominacji szefa NATO - lub nagrody europejskie (kandydowanie do PE) dla najbardziej zmęczonych mogą zmienić status quo.
Brak zmian w rządzie to jednak nie tylko zjawisko ze sfery politycznego PR. To także zaskakujący element zarządzania politycznego. Być może wskazuje on na niższe wymagania wobec ministrów, a może na wymagania skonstruowane przede wszystkim z myślą o gwarancjach lojalności i niekonkurowania z premierem, co wszyscy ministrowie wypełnili niezwykle rzetelnie. Mogą zatem spokojnie oczekiwać kolejnej dorocznej rekonstrukcji - w sierpniu 2009.
Monika Olejnik, dziennikarka TVN 24 i Radia Zet
Wszyscy w minionym roku nie doceniliśmy dolara. Latem ogłoszony został jego pogrzeb, tymczasem po wakacjach dolar się odbił i dziś wykańcza naszą złotówkę. Ja osobiście nie doceniłam Jarosława Kaczyńskiego, bo nie przypuszczałam, że będzie chciał się pozbyć "trzeciego bliźniaka", czyli Ludwika Dorna. No i nikt chyba nie docenił wiceprezesa TVP Piotra Farfała, który na koniec roku zrobił psikusa Andrzejowi Urbańskiemu, przejmując jego obowiązki.
Paweł Śpiewak, socjolog
Znaczącym na wielu płaszczyznach, a wielce niedocenionym zjawiskiem jest wzrost ilości konkursów literackich w Polsce. I szczęśliwie nie ma to żadnego związku z polityką, zaczyna natomiast być elementem promocji regionalnych centrów takich jak Gdynia czy Wrocław. Oznacza to, że doceniono wagę literatury z punktu widzenia geografii kraju. Literatura na powrót staje się ważnym elementem obiegu publicznego. Nie cała Polska oczywiście czyta książki. Okazuje się jednak, że jest dosyć takiej publiczności, dla której ma znaczenie, czy nagrodę otrzyma Małgorzata Szejnert za książkę reportażową o Śląsku, czy Piotr Mazowiecki za esej o Tuwimie. Literatura została doceniona jako istotny składnik kultury narodowej, co pokazuje szczęśliwie, że nie jest z nami jeszcze tak źle. Jeszcze "Taniec z gwiazdami" i inne głupstwa nie zdominowały świata całkowicie. Jest jeszcze inna kultura, inne miejsce, inny oddech.
Ryszard Bugaj, ekonomista, publicysta
Polska w minionym roku nie dość serio potraktowała jedną trudną i ważną sprawę: sytuację na Ukrainie. Nasza polityka zagraniczna - zwłaszcza ta realizowana przez Lecha Kaczyńskiego - reprezentuje bardzo jagiellońską orientację. Ostatnie wydarzenia na Ukrainie pokazują zaś, że 60 lat sowietyzacji pozostawiło bardzo trwałe ślady, do dziś rzutujące na stan ukraińskich spraw. Ślady, które dowodzą, że nie ma przestrzeni dla takiego polskiego stanowiska, w którym czynimy wobec Ukrainy jakieś niezwykłe rewerencje, budując na relacjach z Kijowem swoją pozycję międzynarodową. Ukraińcy mają dziś pierwszą państwowość w swojej historii, zbudowaną jednak w strukturze - terytorialnej, społecznej i etnicznej - określonej przez Rosję sowiecką. W obliczu kryzysu ten narzucony w dużej mierze kształt państwowości zaczyna doskwierać w dwójnasób.
Jeśli chodzi o relacje polsko-ukraińskie, gra też rolę ukrywany w jakimś stopniu dramat wydarzeń wołyńskich i złożonego - żeby nie powiedzieć mocniej - emocjonalnego zaangażowania Ukraińców podczas II wojny światowej. Te trudne elementy nie pozostają bez wpływu na nasze stosunki, podczas gdy Polska zdaje się za wszelką cenę realizować wyznaczoną przez Jerzego Giedroycia bezkrytyczną linię w tych relacjach. Brakuje więc po naszej stronie solidnego, realistycznego oglądu spraw, zwłaszcza w momencie gdy ślady pogmatwanej historii tak dotkliwie dają o sobie znać, np. dziś podczas kryzysu demokracji ukraińskiej i wojny na linii Juszczenko - Tymoszenko.
Marcin Król, historyk idei
Cały świat docenił zwycięstwo Baracka Obamy, ale mało mówiono o tym, że była to skuteczna próba wydobycia demokracji ze stanu marudy czy nawet kryzysu. Walka co najmniej miliona czynnych zwolenników Obamy oraz ich zaangażowanie w proces wyborczy były bezprecedensowe. Nie tylko ze względu na liczbę, ale przede wszystkim ze względu na wielość zastosowanych metod, z których dwie okazały się nowe i skuteczne. Przede wszystkim internet, ale także komórki. Teoretycy demokracji już od pewnego czasu przymierzają się do internetu jako sposobu na rodzaj demokracji bezpośredniej, jednak bez rezultatów. W tym przypadku po raz pierwszy dzięki internetowi powstała rzeczywista wspólnota.
I to, co czasem nas w internecie irytuje, czyli czaty, blogi i fora dyskusyjne, posłużyło upowszechnieniu demokratycznego uczestnictwa oraz zdobyciu olbrzymich sum na kampanię. Natomiast komórki okazały się wspaniałym (zamiast tradycyjnych telefonów z nieuniknionymi biurkami) sposobem na to, by setki tysięcy społecznie zaangażowanych Amerykanów mogło wydzwaniać i przekonywać miliony innych Amerykanów. To były prawdziwe demokratyczne debaty, chociaż często prowadzone przez młodych ludzi, którzy dużą grupą siedzieli w lokalnym sztabie wyborczym po prostu na podłodze. Jestem pewien, że kampania Obamy zaimponowałaby Tocqueville’owi, gdyż była to próba zasadniczego odnowienia mechanizmów demokratycznej partycypacji, i to próba udana.
Cezary Michalski, komentator DZIENNIKA
Najbardziej niedocenionym wydarzeniem minionego roku, mogącym jednak mieć najpoważniejsze, cywilizacyjne konsekwencje dla Polski, była niebywale skuteczna promocja nauczania języka angielskiego. Zaczęło się od skromnej zapowiedzi MEN, że angielski będzie w Polsce uczony we wszystkich przedszkolach i szkołach. Tak samo powszechnie uczono jednak w Polsce rosyjskiego, a mimo to Polacy tego języka w zasadzie nie znają. Więc i z angielskim mogło być podobnie, dlatego za promocję angielszczyzny zabrali się politycy. Jako pierwszy premier Donald Tusk podczas słynnego spotkania z Condoleezzą Rice. Prezydent na promocję angielszczyzny wtedy się spóźnił i tylko dlatego tak złośliwie parsknął.
Drugi akt promocji nauczania języka angielskiego miał miejsce w Brukseli podczas konferencji prasowej, na której prezydent i premier ogłaszali sukces Polski w negocjowaniu pakietu klimatycznego. Tym razem złośliwi dziennikarze zaczęli obu panom zadawać pytania po angielsku. Ludzie odpowiedzialni nie zadbali o to, by na sali był tłumacz, wobec czego prezydent zaczął udawać, że rozumie pytania, i odpowiadać po polsku. Zwykle nie trafiając. Premier pytania rozumiał, ale spróbował odpowiadać na nie w żywej angielszczyźnie. I poległ. Po kwadransie narastającej konfuzji inicjatywę przejął młody człowiek z UKIE (dlaczego tak późno, czyżby chciał skompromitować przywódców starszego pokolenia?), który odpowiedział na wszystkie pytania płynną angielszczyzną. Myślę, że wszyscy Polacy, a szczególnie młodzi, tę lekcję angielskiego dobrze zapamiętali. I będą się uczyć, żeby w niedalekiej przyszłości umieć powiedzieć więcej niż słynne "yes, yes, yes".
Grzegorz Miecugow, dziennikarz TVN
Mniej więcej rok temu ktoś (chyba z PO, ale pewny nie jestem) rzucił myśl, by finansować partie z odpisów podatkowych. Czyli zaproponował, by do finansowania polityki wprowadzić mechanizm, z jakiego korzystają organizacje pożytku publicznego i jaki jest znany Polakom coraz lepiej - w minionym roku na konta tych organizacji wpłynęła rekordowa suma. Zasada jest prosta: podatnik ma prawo zdecydować, na jaki cel pójdzie jeden procent jego podatku. Ten procent nie ma szans zostać w kieszeni. Jeżeli obywatel nie przeznaczy go dla żadnej konkretnej organizacji, to o losie tych pieniędzy zadecydują urzędnicy.
Wprowadzenie takiego mechanizmu do polityki wszyscy politycy natychmiast uznali za pomysł chybiony, najczęściej argumentując to tym, że bogaci Polacy stworzyliby szybko partię dla bogaczy. A przecież wystarczyłoby w ustawie powiedzieć, że każdy może odpisać jeden procent, ale nie więcej niż np. tysiąc złotych, i byłoby po kłopocie.
Nie wiem, czy ten pomysł nie ma innych wad, ale wiem jedno: dzisiejszy system finansowania partii politycznych jest jedną z przyczyn słabości polityki w ogóle. Jest też tematem, od którego politycy, zwłaszcza ci zasiadający w parlamencie, uciekają, bo obecny system jest dla nich wygodny. Raz na cztery lata przy urnach wyborczych mniej więcej połowa uprawnionych do głosowania decyduje, jak przez następne cztery lata dzielonych będzie nieco ponad 130 mln zł. I nie chodzi tu nawet o tę sumę. Chodzi głównie o to, że taka zmiana sposobu finansowania partii dawałaby szansę corocznej weryfikacji naszej opinii o partiach. Otwierałaby też drzwi do polityki dla nowych ugrupowań politycznych, czyli byłaby na rękę wszystkim tym obywatelom, którym nie podoba się ani PO, ani PiS, ani SLD, ani nawet PSL. A takich obywateli - jak sądzę - jest coraz więcej.
Ireneusz Krzemiński, socjolog
Nasz czas jest tak nasycony strumieniem bieżących wiadomości, że wcale niełatwo było uświadomić sobie, co w mijającym roku zdarzyło się naprawdę ważnego, a czemu nie poświęcono tyle uwagi, na ile zasługiwało. Po namyśle doszedłem do wniosku, że takim niedocenionym faktem było przygotowanie z inicjatywy i pod kierownictwem ministra Michała Boniego "Raportu o kapitale intelektualnym Polski". Powstał dokument, który może być uznany za wzorzec korzystania z solidnej wiedzy w działaniu politycznym. Pod warunkiem jednak, że politykę rozumie się inaczej, niż ma to miejsce w tej chwili w Polsce - jako drogę do budowania lepszej przyszłości własnego społeczeństwa. Sam Boni wyraźnie stwierdza, że myślenie krótkoterminowe w polityce nie może być dłużej w Polsce praktykowane. Regułą musi się stać myślenie długoterminowe, a więc przekraczające nade wszystko horyzont najbliższych wyborów. Historia Unii dowodzi, że od tego co, się teraz w Polsce zdarzy, od podjętych decyzji i uruchomienia różnych, wieloletnich zjawisk i procesów, zależeć będzie dobrobyt Polaków w przyszłości. I właśnie to niejasne do końca pojęcie "kapitału intelektualnego" obejmuje najbardziej kluczową sferę inwestycji w przyszłość.
Dokument zwany raportem Boniego owszem, pojawił się w mediach, nawet w niektórych gazetach omówiono jego streszczenie, ale to, że dokument nosi wakacyjną, lipcową datę nie sprzyjało jego popularności. Miesiące jesienne i początek zimy, wypełnione kłótnią o emerytury pomostowe, powininny jednak skłonić dziennikarzy do przypomnienia raportu. Z danych tam zamieszczonych widać choćby, dlaczego prezydenckie weto było krokiem rażąco niesprzyjającym przyszłości Polski - wszak w porównaniu z innymi krajami UE właśnie poziom kapitału intelektualnego w pokoleniu seniorów jest u nas najniższy. Dramat polega na tym, że myślenie i rzetelne dyskutowanie o konkretnych zagadnieniach wyparowało z polskiej polityki i - z polskich mediów!
ks. Kazimierz Sowa, dyrektor Religia.tv
Kiedy w maju 2008 abp Kazimierz Nycz ogłosił inicjatywę Święta Dziękczynienia, większość komentatorów uznała to za próbę zdjęcia swoistego fatum ciążącego nad Świątynią Opatrzności Bożej w Warszawie. I rzeczywiście, inicjatywa nowego metropolity warszawskiego została życzliwie przyjęta przez media nie tylko jako kolejne kościelne wydarzenie, ale i zręczne, PR-owe odczarowanie złej atmosfery, jaka ciążyła nad tą inwestycją. Mało kto jednak zwrócił uwagę na fakt, że budowa tej świątyni wotum to jedynie element większej całości. Abp. Nyczowi udało się niemal błyskawicznie przekonać tysiące Polaków do uczynienia z pierwszej niedzieli czerwca polskiego Dnia Dziękczynienia.
Datę wybrano nieprzypadkowo – często właśnie w czerwcu przyjeżdżał do nas Jan Paweł II i to na początku czerwca większość Polaków poznała smak wolności i siłę wyborczej kartki. Właśnie dlatego idea dziękczynienia i tego specjalnego święta ma szansę nie tylko na trwałe zagościć w naszym kalendarzu, ale i wyjść poza Warszawę i stać się czymś w rodzaju polskiej fiesty - dnia radości łączącego wszystkich Polaków doceniających znaczenie historycznych wydarzeń. Pozwala też po 20 latach dostrzec wielkość wydarzeń, które działy się nad Wisłą i które zapoczątkował polski papież, także w skali europejskiej i światowej. Dlatego nie musimy i nie powinniśmy odczuwać frustracji z powodu rocznicowego pokazywania obalania muru berlińskiego czy aksamitnej rewolucji w Pradze. Być może dojrzeliśmy wreszcie do własnej czerwcowej fiesty, radosnego świętowania zwycięstwa nad komunizmem i pokojowego odrzucenia totalitarnego systemu.
Antoni Dudek, politolog, publicysta
Nie ma chyba w Polsce takiej sfery życia, w której nie obowiązywałoby prawo ochrzczone w ekonomii imieniem Greshama-Kopernika. W zmodyfikowanej wersji głosi ono, że sprawy wtórne wypierają ze świadomości społecznej naprawdę poważne problemy. Oto kilka przykładów z minionego roku. W polityce groteskowe spory o rządowy samolot, krzesła i przepustki przesłoniły całkowicie brak poważnej debaty na temat wadliwego systemu władzy wykonawczej, jaki zafundowała nam obecna konstytucja. W systemie ubezpieczeń społecznych awantura wokół emerytur pomostowych skutecznie przykryła katastrofalne rezultaty działania tzw. drugiego filara systemu ubezpieczeniowego i hipokryzję OFE, które w przypadku giełdowej bessy okazują się jego jedynymi beneficjentami.
W zakresie bezpieczeństwa Polski spory o sens naszego zaangażowania w Gruzji, które z oczywistych względów może mieć wymiar tylko czysto symboliczny, przesłoniły fundamentalną kwestię budowy gazoportu. Z kolei w pogrążonym w peerelowskim skansenie szkolnictwie wyższym drugorzędna kwestia likwidacji habilitacji skutecznie przesłoniła podstawowy problem, jakim jest brak rzeczywistej konkurencji między pracownikami naukowymi. Tę listę można ciągnąć bardzo długo, ale znacznie ważniejsze jest zrozumienie przez ludzi kierujących mediami - czyli ostatnią z władz, która zachowała jeszcze nad Wisłą jakąś skuteczność - że serwowanie obywatelom tematów zastępczych na dłuższą metę po prostu się nie opłaca.
Janusz Rolicki, historyk, publicysta
Dla mnie wydarzeniem niespodziewanym jest powrót na ring biznesowy w Polsce pana Kulczyka. Jak 27 listopada poinformowały gazety, pan Kulczyk za 9 mln funtów zakupił od firmy angielskiej udziały w polu gazowym nieopodal Poznania. Zasoby tego pola oceniane są na (uwaga!) 300 mld m sześc. gazu. To wobec rocznego zużycia tego surowca przez Polskę w wysokości 15 mld jest wielkością, każdy przyzna, horrendalną. Pan Kulczyk, przypomnę, słynął dotychczas z kupowania w procesie prywatyzacyjnym firm krajowych i następnie sprzedawania ich koncernom zagranicznym. Zarobił na tym krocie i uznawany był za najbogatszego Polaka. Jako pierwszy znad Wisły miał też trafić na tzw. listę 500 "Forbesa". W okresie rządów PiS przestraszył się nagonki na tak zwanych oligarchów i wyprowadził swoje interesy z kraju.
Stąd jego powrót na polski rynek nie jest sprawą banalną - potwierdza on po prostu, że ziemia nasza kryje wielkie zasoby gazu. Przypomnę, że rząd Marka Belki w swej prognozie energetycznej ze stycznia 2005 r. szacował zasoby tego surowca na 1200 mld m sześc. Tę astronomiczną wręcz liczbę potwierdził następnie w Sejmie wiceminister, pan profesor Stanisław Szpecik. Można było liczyć, że tymi zasobami zainteresuje się PGNiG, czyli Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo. Niestety firma ta znaczne środki pozyskane ze swej prywatyzacji giełdowej chce wykorzystać na zakup złóż na Morzu Norweskim. Stąd informacja, że właśnie pan Kulczyk - słynący ze skuteczności - wchodzi w polski biznes gazowy, napawa optymizmem. Być może okaże się niebawem, że wschodni niedźwiedź nie będzie nam mógł przykręcać kurka gazowego, czym lubi straszyć, bowiem będzie on w ręku polskiego biznesmena. Oby!
Piotr Zaremba, komentator DZIENNIKA
Prawie niezauważone zostały fundamentalne zmiany w polskiej edukacji - wymyślone i zatwierdzone w minionym roku. Pomysł minister Katarzyny Hall, aby odchudzić programy, bo maturę musi zdać 80 - 90 proc. populacji, rozumiem. Ale idzie ona w likwidatorskich zapędach za daleko. Szczególnie niepokoi mnie zredukowanie do roli kadłubka lekcji historii. Normalny kurs dziejów świata i Polski będzie się kończył w pierwszej klasie liceum. Dla niehumanistów po tej pierwszej klasie ułożono dziwaczne, mocno postmodernistyczne komplety. Młody Polak zamiast usłyszeć jeszcze raz, już na progu dorosłego życia, gdy dokonuje się obywatelskich wyborów, co nas ukształtowało jako naród i społeczeństwo, będzie słuchał przyczynkarskich wykładów o modzie i mediach. Z Powstaniem Warszawskim po raz ostatni spotka się w szkole jako 15-latek. To groźne dla naszej historycznej świadomości, a premier Tusk, było nie było historyk, nabrał w tej sprawie wody w usta.