Mierzi bardzo ta never ending story, czyli nieustanne swary i spór o detale między stroną rządową a prezydentem. Instrukcja w sprawach poparcia kandydata z Polski nie jest słowem właściwym. Wiem, jak wyglądają instrukcje rządowe. Takie sprawy jak kwestia wyboru szefostwa NATO mogą podlegać uzgodnieniu i wspólnemu przekonaniu, które przecież było. Obie strony były za Sikorskim, mimo iż wszyscy wiedzieli, że on ma małe szanse. A dzisiaj wszyscy udają, że to nie była gra, że coś można było rzeczywiście ugrać.

Reklama

Jeżeli Sikorski nie był zgłoszony przez rząd, to nie był kandydatem. I jeśli się sam nie zgłosił tak jak Rasmussen, to nie był rozpatrywany. A jeśli mieć pretensje do Lecha Kaczyńskiego to o to, że za szybko ogłosił poparcie dla Rasmussena. Powinien grać z Turcją do ostatniej chwili i coś ugrać. Choć stawiam też pytanie: czy prezydent miał w zanadrzu coś do ugrania? Bo Turcja coś uzyskała.

Niech raz na zawsze polscy politycy - nieznośni w swej swarliwości - powiedzą sobie, że jeśli się chce kogoś promować na ważne stanowisko międzynarodowe, to trzeba prowadzić żmudne rozmowy i lobbing w kuluarach wielkiej polityki. Dopiero potem gada się o tym publicznie.

Niepoważne są też publiczne rozważanie, czy Arabski dzwonił do Tuska, czy nie. Po co prezydent dzwonił? Przecież razem popierali Sikorskiego. Co chciał ustalić? Może chciał powiedzieć, że poparł Rasmussena. W takim razie fatalnie, że nie mógł się dodzwonić. To znaczy, że państwo jest zagrożone, skoro prezydent nie może skontaktować się z premierem. A co było, gdyby terroryści zaatakowali? To kompletnie niepoważne. Śmieszne i jednocześnie niebezpieczne.

Reklama

Trzeba też skrytykować to, że opinia publiczna nadal nie wie, jaki był proces zgłaszania kandydata. Kto i jak lobbował, z kim były rozmowy? To wszystko ośmiesza polskiego kandydata, ośmiesza naszą niezdolność dyskretnego prowadzenia spraw w polityce międzynarodowej.