Nie ma racji Radosław Sikorski: to nie prezydent oddał ten mecz walkowerem. Jeśli już, to premier Donald Tusk - ale najbliższa prawdy byłaby inna teza. Po prostu przegraliśmy. Wiadomo nawet jak mocno, mniej więcej 26 do dwóch. Szybko policzmy - jeden pełen głos Polski, pół czeskiego (szef MSZ przy sprzeciwie prezydenta Klausa) i mniej niż pół miękkiego poparcia ze strony Słowacji. Czy mając takie karty w liczącym 26 państw Sojuszu Północnoatlantyckim, prezydent mógł cokolwiek wygrać? Nie. Toż to wszystko razem mniej znaczy niż pół głosu tureckiego! Nie miał Kaczyński szans ani na przeforsowanie Sikorskiego, ani na ustępstwa, ani na to, co w swojej notatce proponowało MSZ - opóźnienie decyzji. Czym to do diabła można było handlować? Kandydaturą przez nikogo niepopieraną, na dodatek niezgłoszoną nawet oficjalnie? Co powinien zrobić prezydent? Rzucić się pod drzwiami i krzyczeć, że nie pozwala?
>>> Zaremba: Do piaskownicy, panowie!
Czy premier ugrałby więcej? Może trochę, gdyby zaczął wcześniej i mocno się w to zaangażował. Ale mam wrażenie, że tej walki niestety nie podjął wystarczająco mocno. Może nie widział szans, może - jak twierdzą niektórzy politycy PO - nie chciał budować pozycji i tak już popularnego ministra, a może nie znalazł już sił. Faktem jest, że nikt nie widział wielkiej ofensywy dyplomatycznej (a od szczytu klimatycznego wiemy, że jak premierowi zależy, to potrafi). Nie było oficjalnego stanowisko rządu, a tylko gorąca notatka zrobiona przez urzędnika i wysłana pocztą elektroniczną. Były za to deprecjonujące już na starcie wypowiedzi, że Radosław Sikorski ma 20-30 procent szans.
Naprawdę, to już lepiej było milczeć. I było coś jeszcze - zgoda największych graczy na Rasmussena, zgoda wykuta zdecydowanie i solidnie. Jak ktoś nie wierzył, to mógł to sobie obejrzeć w sobotę w CNN: prezydent Francji Nicholas Sarcozy mówił o wsparciu tej świetnej kandydatury, a stojący obok kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama potakująco, z uśmiechami kiwali głowami. Powtórzę więc raz jeszcze - przegraliśmy mocno, przegraliśmy dawno decyzją wielkich natowskich mocarstw. I prezydent nie ma tu nic do rzeczy.
Dlatego tym razem trzeba porzucić symetryczny opis konfliktu, klucz, wedle którego w tej wojnie polsko-polskiej racje i winy są podzielone. Tak bywało, podobnie jak sytuacje kiedy stroną atakująca i grającą nieczysto bywali ludzie Lecha Kaczyńskiego. Ale nie tym razem. Teraz Kaczyńskiemu można i trzeba zarzucić rzeczy drobne: publiczną krytykę rządu premiera Tuska na brukselskiej konferencji. To było głupie i niepotrzebne. Można mu zarzucić brak wysiłku, by poznać odpowiednio wczesniej stanowisko rządu, plan gry - ale tu akurat i Tusk nie zrobił za wiele, by się do prezydenta z tym planem, jeśli naprawdę istniał, przebić. To wszystko to jednak zupełnie co innego niż istota sprawy - przegrana Sikorskiego. I dlatego nie rozumiem tych wezwań do postawienia Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu za rzekome niewykonanie instrukcji rządu. Panowie, ostrożnie! Bo jeśli klęska brukselska tak bardzo was boli i tak chcecie szukać winnego, to uważajcie, bo tym razem możecie go znaleźć u siebie. Tym razem to przecież do was ciężko było się dodzwonić, chociaż informacja o tym, że zapadają decyzje, znana była całemu światu. Tym razem to wy wysłaliście kwitek zamiast poważnego dokumentu. Wygląda to jak klasyczne "łapaj złodzieja" - a krzyczy sam sprawca. Naprawdę, brzydko PO godzi się z tą porażką. Co piszę ze smutkiem, bo mało poważna to jest polityka.
>>> Chlebowski: Prezydent nie wyglądał najlepiej
Czy nadal taka będzie? Cała sprawa powinna być i dla premiera Tuska i dla ministra Sikorskiego ostrzeżeniem. Bo jeśli Polska przegra także stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, o co walczy Jerzy Buzek, jeśli - a na to się zanosi - Włodzimierz Cimoszewicz obliże się smakiem na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy, to trudno będzie nadal mówić: to nie my winni, to prezydent. Naprawdę, nie wszystko da się przykryć zarzutami o nadużywanie alkoholu.