Przemierzając Europę, prezydent Obama miał tu dwie sprawy do załatwienia, a dwie dalsze do uroczystego obwieszczenia. Podczas G20 nie zdecydował się forsować w całości swego ryzykownego planu wtłoczenia w gospodarkę światową dwu bilionów dolarów. Zadowalając się kwotą o połowę niższą, zyskał efekt światowej antykryzysowej solidarności, ale musiał przyjąć także do wiadomości roztropną obawę Europejczyków o skutki ich lawinowo rosnących długów.

Reklama

Kompromis londyński ma dwie zalety: unika wrażenia euro-amerykańskiego sporu i daje nadzieję krajom pogrążonym w ekonomicznym chaosie (np. Ukrainie). Ale nie jest pozbawiony ryzyka: chcąc leczyć recesję, szczyt w Londynie otworzył drzwi Zachodu dla inflacji. To nie Obama, ale Gordon Brown wygłaszał wizjonerskie deklaracje o rodzącym się w Londynie Nowym Światowym Porządku. W Strasburgu na szczycie NATO Obama swojej sprawy nie załatwił. „The New York Times” obrazowo pisał, że europejscy sojusznicy „cichcem kierowali się ku wyjściu”, gdy prezydent mobilizował ich do większego zaangażowania w Afganistanie.

Na tym tle Anglia i Polska posyłające w Hindukusz nowe oddziały mogą robić wrażenie prymusów. Powód do brzydkiej satysfakcji zyskały neokonserwatywne waszyngtońskie jastrzębie. Obama zmodyfikował wprawdzie cel operacji afgańskiej: nie jest już nim „wojna z terroryzmem i tyranami”, ale tylko „bezpieczeństwo Amerykanów”. Jakie to jednak ma znaczenie, skoro tak jak Bush Obama chce więcej pieniędzy i wojska na tę wojnę i tak jak Bushowi większość Europejczyków szepcze mu na ucho: nie damy. Ideolog „wojny z terroryzmem” Richard Perle mówi otwarcie: „Obama szybko się Europą rozczaruje”. W załatwianiu w Londynie i Strasburgu spraw z amerykańskiej agendy prezydent ma więc mocno umiarkowane efekty.

W Pradze i Stambule Obama dokonywał uroczystych proklamacji. W Turcji – z sukcesem i zręcznością. Islamska Turcja – tak zresztą jak przy wyborze Rasmussena – coraz częściej gra rolę enfant terrible zachodniego sojuszu: na Kaukazie (prowadzi własną grę z Rosją), na Bliskim Wschodzie (broni Hamasu), w Iraku (nie przepuściła amerykańskich wojsk). W mowie do tureckiego parlamentu Obama zawarł to wszystko czego oczekiwali jego słuchacze, nawet jeśli oczekiwali nawzajem rzeczy sprzecznych.

Reklama

Wbrew Paryżowi i Berlinowi żądał jak Bush przyjęcia Turcji do Unii. Wbrew własnemu interesowi w Iraku atakował Kurdów. Komplementował turecką armię i jej doktrynę świeckiego państwa. Ale nie zawahał się islamistom opowiadać o swoich rodzinnych związkach z tą religią. Jeśli Obama chciał słowem przyciągnąć Turków do Ameryki, to obwieścił wszystko, co mógł obwieścić, a nawet trochę więcej. Dla swojej najgłośniejszej i szczególnie celebrowanej proklamacji prezydent wybrał Pragę. Nieco to – prawdę mówiąc – wyglądało dziwacznie, jak na Hradczanach opowiadał z patosem 30-tysięcznemu tłumowi Czechów o rozbrojeniu, Korei i Iranie. Obama wystąpił tu jako romantyczny pacyfista ogłaszający piękny „świat bez broni nuklearnej”. Zdeklarował przyjęcie odrzucanego dotąd przez USA traktatu CTBT o zakazie prób nuklearnych. Jeśli jednak – jak tłumaczą doradcy prezydenta – krok ten ma ułatwić antynuklearną presję na Koreę Płn. czy Iran, to cel ten nie zostanie osiągnięty.

Ani Korea, ani Iran, ani Pakistan z Indiami, ani w końcu Izrael, czyli kraje potencjalnie jądrowo niebezpieczne, nie zaakceptują śladem Ameryki takiego zakazu. Zaś adresowane z kolei do Moskwy plany radykalnych cięć arsenałów jądrowych w nowym układzie START (wg. „The Times” nawet z 5 tys. do 1 tys. głowic) mają szanse dać oddech pogrążonej w rozkładzie finansowym Rosji, znów – jak u końca lat 80. – niezdolnej nadążać w wyścigu zbrojeń. Dlatego Obamy romantyczna wizja rozbrojenia jest chwalona dziś przez zależne od wyborców demokratyczne rządy i krytykowana przez znawców wojskowości.

Obama przemierzył Europę, wzbudzając życzliwość, akceptację, podziw. Przez osiem dni odbudowywał tu zaufanie do Ameryki i wiarę w Amerykę. Trudno przecenić ten wymiar jego ekskursji. Lecz jej skutki dla polityki realnej nie budzą entuzjazmu.