Coraz wyraźniej widać, z jak straszliwym trudem przychodzi na bogatym Zachodzie przyjęcie do wiadomości prostej i nieuchronnej prawdy, że obecne i następne pokolenie będzie musiało żyć biedniej od rozpasanych w konsumpcji rodziców. Jak to? Przecież liberalna demokracja miała być wyspą wieczystego i nieprzerwanego wzrostu! A rywalizacja dotyczyć miała tylko tego, kto wzrasta szybciej, a kto bardziej miękko i opiekuńczo. Społeczeństwa odmawiają dziś pogodzenia się z perspektywą biedniejszego życia. I tylko ten fakt pozwala zrozumieć irracjonalne, ahistoryczne, mocno zdziecinniałe akty strzeliste wznoszone w stronę 20 prezydentów i premierów: usuńcie przy londyńskim podwieczorku grzechy kapitalizmu! Ów millenarystyczno-rewolucyjny ton oczekiwań wobec polityków nie ma wiele wspólnego z realnym przedmiotem ich narady. Ten bowiem w istocie dotyczył trzech prostych pytań.

Reklama

Po pierwsze czy kraje bogate mogą wpompować dalsze biliony pieniędzy publicznych w światową gospodarkę, skoro mimo gigantycznych bailoutów – na razie – nie zamierza ona ruszać z miejsca? Po drugie czy doświadczenie kryzysu pozwoli załatać tu i ówdzie dziurę regulacyjną w stosunkach rynkowych? I w końcu czy da się zapobiec temu, by protekcjonistyczna fala nie zmiotła mozolnego procesu budowania globalnego rynku? Jak widać, nie są to wcale kwestie dla naszej przyszłości błahe. Tyle tylko że żadna udzielona na nie odpowiedź nie będzie remedium na nieuchronne zubożenie. Ani – tym bardziej – nie zmieni natury kapitalizmu, który obok swojej wielkości ma i mieć będzie swoją nędzę.

Londyński impas w kwestii terminu nowej rundy negocjacji WTO nad wolnym handlem daje – na tę chwilę – pesymistyczną odpowiedź w kwestii protekcjonizmu. Plany zwiększenia rezerw MFW o pół biliona dolarów, tak jak chcieli Amerykanie, oraz przeprowadzenia składki w wysokości ćwierć biliona na zaprojektowany przez Anglików fundusz wspierania handlu są wprawdzie mniejsze od dwubilionowego funduszu antykryzysowego wymyślonego przez Obamę, lecz mimo wszystko dowodzą, że lewica rządząca w krajach anglosaskich lekceważy groźbę doprowadzenia największych zachodnich gospodarek na skraj bankructwa. Jeszcze niedawno standardem europejskim miał być 3-proc. deficyt zapisany w traktacie z Maastricht. Dziś pytanie brzmi, czy Anglia za sprawą Partii Pracy obroni deficyt 10-proc. Anglosasi mocno ryzykują, popychając świat w stronę niebotycznych długów. Ta krótkowzroczna strategia być może złagodzi dotkliwość kryzysu na krótka metę, ale na dłuższą musi pogłębić i wydłużyć jego złe skutki. Zwłaszcza dla demokratycznego Zachodu, który po kryzysie zostanie przecież z tymi długami.

Europejczycy kontynentalni roztropniej stawiają na doregulowanie kapitalizmu, a zwłaszcza zdruzgotanych kryzysem rynków finansowych. Byłoby lepiej, gdyby mogły to być regulacje wykraczające poza Unię Europejską, choć – uczciwie mówiąc – jest to mało prawdopodobne. Nie należy ulegać sensacyjnie brzmiącym sugestiom, iż to na tym polu dokona się jakaś wyczekiwana rewolucja. Lepszy nadzór finansowy, ograniczenie skali patologicznych przywilejów managementu albo uderzenie w półkryminalne raje podatkowe – to reformistyczne postulaty zdrowego rozsądku, znane od dawna, a dziś dzięki kryzysowi tylko szerzej akceptowalne.„W Wieku Handlu, gdy społeczeństwo staje się bardziej udoskonalone, potrzeba będzie więcej praw i reguł koniecznych do utrzymania sprawiedliwości”. Przed dwustu laty taka właśnie była prognoza konstruktora idei „niewidzialnej ręki rynku” Adama Smitha. Bowiem używając języka ekonomii: rynek nie jest producentem, ale konsumentem standardów. A kapitalizm, tak zresztą jak demokracja, więdnie tam, gdzie zwątpiono w moralność.

Reklama