Wojna na spoty, która zaczyna się zawsze wtedy, gdy rozpoczyna się kampania wyborcza poprzedzająca jakieś wybory, tylko na pierwszy rzut oka nie ma sensu. Spoty to uproszczenie rzeczywistości i spłaszczenie każdego problemu, narzędzie propagandy, sposób na wyprowadzenie ataku w kierunku politycznego rywala, czy drugą partię, a nie prezentację programu.
Przytomnie myślący człowiek może więc uważać, że to jest jakiś błąd, rzecz niewłaściwa. Jednak prawda jest bolesna dla nas wszystkich. Dziś polityka sprowadza się właśnie do tego, bo dziś polityka to wojna na wizerunki. Dzisiaj wybory wygrywa się dzięki dobremu i atrakcyjnemu dla wyborców wizerunkowi, a nie programowi politycznemu. W tym kontekście wojna na spoty ma tak na prawdę sens. Niestety.

I nie bez powodu, po każdej kampanii wyborczej, wybucha dyskusja na temat ilości środków finansowych zaangażowanych do jej przeprowadzenia. Wśród polityków prowadzone są spory co do ilości rozklejonych billboardów, plakatów i tego, czy ich liczba przekracza możliwości danej partii, czy zostały one odpowiednio udokumentowane. Politycy zarzucając to sobie wiedzą dobrze, że wyklejenie bildbordu z poczciwym wizerunkiem jednego ze swoich liderów jest skuteczne.


Reklama

Bolesne jest, że to tym bardziej, że to my, obywatele pozwalamy na to. Gdybyśmy żądali od polityków poważnej debaty, poważnej kampanii, gdyśmy nie byli dobrymi konsumentami spotów i ostrych kampanii wizerunkowych, z pewnością politycy takich środków w ogóle by nie używali. Ale onidoskonale znają przyzwyczajenia wyborców, czy dziennikarzy. Dobrze wiedzą, że zmontowanie i emisja spotu, choćby takiego, jaki ostatnio przygotował PiS, będzie tematem przyciągającym uwagę mediów, komentowanym w programach informacyjnych i publicystycznych, gazetach i tygodnikach.
Dlatego uderzmy się w piersi, bo to my jesteśmy temu winni, bo to my jesteśmy odbiorcami takich płaskich i wypaczających rzeczywistość klipów.