W cieniu wojny na „małpki” rozpoczęła się o wiele poważniejsza wojna o ustawę kompetencyjną. Ma ona pozbawić PiS i prezydenta władzy blokującej i przeszkadzającej Platformie w rządzeniu – i to już przed końcem kadencji prezydenckiej i parlamentarnej. W tej sytuacji warto śledzić merytoryczne wypowiedzi Komorowskiego, choć Palikot także nie jest jakimś marginesem, ale samym centrum tej walki. A jego „małpki” mają przykryć nie tylko jego własne kłopoty z legalnością finansowania kampanii, ale przede wszystkim ponownie zmobilizować elektorat PO, żeby zrozumiał, iż Lecha Kaczyńskiego (i w ogóle „kaczory”) należy ograniczać, likwidować, niszczyć w zgodzie z konstytucją lub choćby mimo niej, w zgodzie z dobrym smakiem lub choćby mimo niego.

Reklama

Wojna lumpenliberalizmu z lumpenkonserwatyzmem

Pełne przyzwolenie, a czasami wręcz szczery entuzjazm, dla Palikota znów sugerującego, że Lech Kaczyński jest alkoholikiem, wyrażany przez zaangażowanych emocjonalnie w politykę polskich artystów (zachęcam do przeczytania wypowiedzi dla Dziennika.pl Janusza Panasewicza z zespołu Lady Pank, Anny Korcz z „Na Wspólnej”, Elżbiety Zapendowskiej z „Idola”, Marka Kondrata z reklamy banku ING), pokazuje, że ta strategia mobilizowania cywilów wciąż działa i wciąż jest skuteczna. Palikot ze swoimi „małpkami” cieszy się ich poparciem, a za jego pośrednictwem cieszą się ich poparciem Platforma i Tusk. Tak samo jak Kaczyńscy mają swój elektorat frustratów, którzy przełkną i nagrodzą każdą czysto negatywną kampanię przeciwko PO – nawet tę obecną, prowadzoną we wszystkich mediach za grube miliony złotych w czasach kryzysu, nad którego społecznymi kosztami Kaczyńscy tak ubolewają – podobnie PO ma swój front autorytetów pism ilustrowanych, nieraz zresztą ludzi w swoim zawodzie poważnych, bo np. Marek Kondrat był w końcówce lat 70. i w latach 80. jednym z najwybitniejszych polskich aktorów. Z pomocą Palikota i frontu autorytetów pism ilustrowanych Platforma Obywatelska dociera do części ludu trochę bardziej zadowolonej z życia niż część ludu czytająca „Nasz Dziennik” i słuchająca Radia Maryja, do której Prawo i Sprawiedliwość dociera ze swoim przekazem ośmielania frustracji i resentymentu. W ten sposób lumpenliberalizm zderza się z lumpenkonserwatyzmem, a Janusz Palikot i Jacek Kurski, którzy obsługują te wojnę w imieniu PO i PiS-u, zapewniają życie wieczne w polskiej polityce sobie i swoim formacjom.

Przepis na życie wieczne.

O co jednak toczy się ta wojna? Do czego służy rozgrywane na zimno, funkcjonalne chamstwo, „małpki”, wywalone języki, kampanie wyłącznie negatywne, spłycenie demokratycznej polityki w Polsce do poziomu tępego rytuału, kochania swoich i nienawidzenia przeciwnika, bez pytania o racje?

Reklama

PO walczy o pełnię władzy, a PiS o przetrwanie. Obie partie razem walczą o zachowanie monopolu na rządzenie Polską, o utrzymanie biegunowego sporu, który oddał im władzę w 2005 roku i okazał się tak samo funkcjonalny w 2007 roku. Czemu zatem miałby się zużyć w roku 2011 czy nawet 2015? Cel polityczny Platformy na najbliższych parę lat – realizowany przez Janusza Palikota i Bronisława Komorowskiego, przez Sławomira Nowaka i samego Donalda Tuska – to zabranie PiS-owi prezydentury, pozbawienie go siły blokującej zarówno uchwalanie ustaw, jak też przeprowadzanie zmian w konstytucji, przy jednoczesnym utrzymaniu dzisiejszej temperatury wojny z „kaczorami” na niezmienionym, bardzo wysokim poziomie. PiS i „kaczory” staną się wtedy opozycją funkcjonalną, wprost idealną z punktu widzenia PO. Ewidentne patologie PiS-owskiej opozycji mobilizują poparcie dla Platformy bez względu na jakość jej rządów, Kaczyńscy kanalizują gniew sfrustrowanego ludu, ale dopóki pieniądze unijne płyną, zachodnie banki i korporacje inwestują, Polska jest, może nie państwem, ale przynajmniej miejscem w miarę niezdestabilizowanym i przewidywalnym z punktu widzenia logiki globalnego kapitału, dopóty ludu sfrustrowanego i smutnego jest mniej niż ludu zadowolonego, rozbawionego i wybuchającego afirmatywnym śmiechem na widok Palikota.

To jest część racjonalna polityki PO, nawet jeśli niezbyt ambitna. Ale niestety rodzi się podejrzenie, że za nią kryje się część nieracjonalna. Jarosław Kaczyński swoją niezdolność do rządzenia Polską pokrywał wizją istnienia potężnego układu wspieranego przez tytanicznie silny „salon”. Od układu należało „odzyskać” wszystkie instytucje polityczne i społeczne w Polsce, żeby dopiero móc zacząć rządzić, żeby zebrać wiedzę nieodzowną do stworzenia jakiegoś programu rządzenia czy naprawy państwa, skompletować wszystkie potrzebne instrumenty, spacyfikować siły blokujące lub choćby krytykujące PiS. Dzisiaj PiS i prezydent stali się dla PO odpowiednikiem „układu”. W Platformie rzeczywiście zaczyna dojrzewać myśl, że rządzić się Polską nie daje, bo przeszkadza PiS. A w takim razie priorytetem nie jest uczenie się władzy, praca nad programem, wymiana ministrów i urzędników gorszych na lepszych... ale walka z PiS-em. Najlepiej taka, żeby wroga osłabić, ale go nie zabić. Dziś co prawda nie uchwalamy zbyt wielu ustaw, koncentrujemy się na antypisowskim czarnym piarze, kiepsko nam idzie wykorzystywanie narzędzi, które już zdołaliśmy zgromadzić, ale kiedy zgromadzimy wszystkie, łącznie z prezydenturą i mediami publicznymi, kiedy zamkniemy usta krytykującym nas – najpewniej za podszeptem PiS-u – prawicowym dziennikarzom, wtedy dopiero pokażemy, że umiemy rządzić.

Reklama

Układ zbyt domknięty

Gra w lumpenliberalizm i lumpenkonserwatyzm jest tym bardziej warta świeczki, że trzecia możliwa siła polskiej demokracji, lumpenlewicowość – zarządzana niegdyś sprawnie przez Jerzego Urbana na poziomie dyskursu, a przez Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera racjonalnie zagospodarowywana na poziomie polityki praktycznej – została dzisiaj z walki o władzę wyeliminowana.

Dla PO większym zagrożeniem niż jakaś lewica – z której rezerw kadrowych Tusk może dzisiaj korzystać obiema rękami (patrz Danuta Huebner) – jest jawnie rzucający mu wyzwanie Paweł Piskorski, po cichu niezadowolony Andrzej Olechowski, a także cała frakcja biznesmenów-polityków we własnych szeregach. Na zaproszenie Kłopotka ci ludzie z partii władzy nie wyjdą. Ale gdyby partia władzy się zachwiała, a zaproszenie złożyły osoby bardziej poważne, to biznesmeni-politycy, którzy już dzisiaj deklarują, że udziały czy akcje są dla nich ważniejsze niż państwowa funkcja czy legitymacja partii rządzącej, bez chwili wahania pierwsi Tuska opuszczą. Także wyspecjalizowany w pisaniu anty-PiS-owskich ustaw kompetencyjnych marszałek Komorowski jest raczej warunkowym koalicjantem Donalda Tuska niż tylko jego prostym partyjnym podwładnym. W tej sytuacji im więcej antypisowskiego czarnego PR-u, im bardziej intensywnie wszyscy w Platformie zatrudnieni przy wiosłach, tym słabsze siły odśrodkowe.

Z kolei dla PiS-u też większym niż bezradna lewica problemem są odrastające głowy narodowo-katolickiej ekstremy, warunkowość poparcia ze strony Tadeusza Rydzyka, a wreszcie „syndrom Mojzesowicza”, czyli niepokorność najbardziej oportunistycznych ludzi partyjnego aparatu przebudzona dopiero dzisiaj, kiedy zamiast ministerstw i synekur Jarosław Kaczyński ma im do zaproponowania już tylko krew, pot i łzy.

W tej sytuacji idealnie jest atakować PO jako lewacką, liberalną, relatywistyczno-postkomunistyczną siłę „odbudowującą Polskę Rywina”. Nawet prawica intelektualna, nawet Rafał Ziemkiewicz i Zdzisław Krasnodębski się na to załapią. Bo jakkolwiek są oni poczciwymi mieszczanami wybierającymi – tak jak każdy z nas – życiową wygodę i komfort, to, by nie umrzeć z nudów, potrzebują dreszczyku opresji ze strony lewicy, postkomunistów, „Gazety Wyborczej” itp. Tylko eskalowana za wiedzą i zgodą Jarosława Kaczyńskiego czarna wizja PO jako przygniatającej Polskę partii ludzi bez właściwości skolegowanej z historycznymi wrogami polskiej prawicy może prawicę intelektualną czy publicystyczną przy umęczonym PiS-ie jako tako utrzymać. A za plecami Krasnodębskiego i Ziemkiewicza tłoczą się ludzie bez porównania mniej od nich refleksyjni, bardziej bezradni i sfrustrowani, w sile gdzieś tak 20 – 30 proc. głosujących Polaków. Dopóki zatem prawicową polityką rządzi nienawiść do Platformy, Jurek, Ujazdowski, Dorn, Libicki, Mojzesowicz... mogą sobie z PiS-u odchodzić, bo i tak odejdą bez elektoratu.

Widmo PiS-u krąży nad salonem

Z kolei wyrobów autostradopodobnych, które Platforma Obywatelska ma nam zamiar zaserwować na Euro 2012, nie dałoby się obronić, usprawiedliwić, gdyby nie widmo PiS-u krążące nad polskim salonem. Najlepiej zatem wyroby autostradopodobne, liberalnopodobne, modernizacyjnopodobne, opakować w cynfolię „małpek”, „laptopów”, „autorytaryzmu kaczorów”... Zatem Palikot siedzi w Lublinie i zawija programową pustkę Platformy w te swoje sreberka. Formuła jest prosta: im mniej autostrad, tym więcej wojny z PiS-em. A skoro taka formuła wystarczy nawet Markowi Kondratowi, to także dla elektoratu bardziej masowego wystarczy.

Taką przebodli nas ojczyzną, na taką miłość nas skazali, jak mówi poeta. Albo też, jak mówi ten drugi poeta, innego końca świata nie będzie. W dodatku, w przeciwieństwie do Zdzisława Krasnodębskiego, który nadaje ostatnio w Bremie przeciwko Platformie ostrzej niż Jan Nowak-Jeziorański nadawał z Monachium przeciw komunistom, uważam, że to dogasanie polskiej polityki nie jest żadną apokalipsą, co najwyżej małą, taką z Konwickiego. Dopóki Unię mamy za plecami, dopóki globalny kapitalizm traktuje to miejsce nad Wisłą jako w miarę stabilne i przewidywalne, dopóty żyjemy pożyczonym od historii czasem. Żyjemy nieźle, we wszystkich praktycznie wymiarach, poza wymiarem polskiej polityki. Ale w tym czasie ćwiczą się ludzie z drugiego szeregu – w codziennej, rzetelnej urzędniczej pracy – bo przecież wszyscy nie muszą wychylać „małpki” na lubelskiej ulicy. Nie musi tego robić np. sekretarz Komitetu Integracji Europejskiej Mikołaj Dowgielewicz, nie muszą tego robić niektórzy urzędnicy Ministerstwa Finansów, bo sam Jacek Rostowski został już do tego, niestety, zmuszony. Jeśli zatem kiedyś polska polityka ożyje, jeśli pojawi się jakaś wizja – realistyczna, najbardziej choćby ostrożna, ale przekraczająca poziom wojny o pogorzelisko w Kamieniu Pomorskim – to tacy urzędnicy, tacy negocjatorzy, tacy polscy politycy w Europie, będą jak znalazł.