Dziś chciałbym się podzielić radą z kolegami kierowcami, których zatrzyma policja, wmawiając, że złamali jakiś przepis, choć tego nie zrobili. Radzę wszystkim jak bratu - potulnie przyjmijcie mandat, starając się tylko wynegocjować możliwie najniższą taksę.
Broń Boże, nie próbujcie sporu rozstrzygać przed sądem, wierząc, że tam zdołacie udowodnić swoją niewinność, przekonać sąd, że nie popełniliście żadnego wykroczenia, nie złamaliście żadnego przepisu. Na próżno będziecie się łudzić, że prawda ma szanse odnieść zwycięstwo. Nic z waszych słusznych skądinąd dążeń się nie spełni. Rozprawy przed polskim sądami w zderzeniu z policją to ciągle droga, jeśli nie przez piekło, to na pewno przez mękę. Dlaczego tak się dzieje? Bo sądy w Polsce przejęły fatalną tradycję po czasach PRL. Bez reszty wierzą we wszystko, co mówi policja. Widoczne jest to także w sądach grodzkich, które rozpatrują sprawy przeciwko kierowcom. Z relacji wszystkich moich znajomych wynika, że praktycznie sądy w ogóle nie biorą pod uwagę ich wyjaśnień, tak jakby z góry zakładały, że są kłamcami.
Ot, pierwszy lepszy przykład z brzegu - policjant zarzucił memu znajomemu, że przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle. Ten tłumaczył, że na żółtym. Czerwone zaświeciło się, gdy był już kilka metrów za skrzyżowaniem i za przejściem dla pieszych - przekonywał policjanta. Ten jednak upierał się przy swoim i zagroził, że jeśli kierowca nie przyjmie na miejscu mandatu, skieruje sprawę do sądu. Kierowca jest prawie pewien, że policjant próbował wymusić łapówkę i czekał tylko na sygnał o możliwości "polubownego" rozwiązania sporu. - Nie dałem w życie łapówki, więc nie mogę się teraz dać złamać policjantowi. Ale nie mogę też zgodzić się, by za frajer płacić mandat - myślał znajomy.
Sprawa więc wylądowała w sądzie. Po kilku tygodniach kierowca dostał wezwanie na komisariat. Tam przesłuchiwał go jakiś funkcjonariusz, który zajmuje się kierowaniem spraw do sądu grodzkiego. Tu oczywiście zapewnienia kierowcy, że przejechał na żółtym są kompletnie ignorowane, upstrzone złośliwymi uwagami, dlaczego nie przekonał o tym na miejscu zdarzenia policjanta, który go zatrzymał.
Po kilku miesiącach, kiedy kierowca zapomniał o incydencie dostał wezwanie na rozprawę. Tam po kilku rozprawach dokonał się na nim wyrok, wiszący nad nim nieuchronnie niczym miecz Damoklesa od owego pechowego dnia, kiedy został złapany na czymś czego nie zrobił. Podstawą były zeznania funkcjonariusza, który z nim "pertraktował" po zatrzymaniu. Sąd dla pewności wzmocnił dowody zeznaniami świadka. Był nim drugi funkcjonariusz, który siedział cały czas w radiowozie i drogą radiową sprawdzał, czy kierowca wcześniej nie był już karany, w tym za wykroczenia drogowe, czy nie jest poszukiwany listami gończymi i czy samochód, którym jedzie nie widnieje w rejestrze "Skradzione".
Sąd potraktował zeznania drugiego funkcjonariusza z całą powagą niemal jako koronnego świadka, choć pewnie dobrze wie, że nie istnieje najmniejsza nawet możliwość, aby mógł on powiedzieć cokolwiek innego niż wcześniej zeznał jego kumpel z radiowozu. Są przecież parą, jeżdżącą ze sobą w patrolu na stałe. A nawet, gdyby był przypadkowo przydzielony do tego patrolu, to przecież chyba chce nadal pracować na policji. Prawda?
Inny znajomy przeżył niemal identyczną historię. W niedzielę, kiedy warszawskie ulice są puste, prawidłowo wyprzedził wlokący się przed nim niczym żółw policyjny radiowóz. Chwilę potem został zatrzymany po krótkim pościgu z włączoną syreną. Policjant z radiowozu zarzucił mu, że wyprzedzał na linii ciągłej. Kierowca tłumaczył spokojnie, że linia ciągła zaczęła się kiedy już był 20 metrów przed radiowozem.
Początkowo był oburzony, że policja może się posunąć do takiej bezczelności, tak kłamać w żywe oczy. Po jakiejś chwili dotarło do niego - no tak chodzi o drobną "niedzielną policyjną kwestę". Postanowił jednak nie dawać. Nie przyjmować mandatu, bo to jest równoznaczne z przyznaniem się do winy. Więc został sąd grodzki. A tam wynik już znany. Bo mechanizm rozstrzygania sporu taki sam jak w pierwszym opisanym tu przypadku. Wynik taki sam, jakbyś przyjął mandat i wpłacił 500 zł na poczcie. A gdy w szlachetnym porywie podejmujesz rękawice, by przed sądem walczyć o zwycięstwo prawdy nad fałszem, zamieniasz się w fantastę, który przeżywa dodatkowe stresy, traci czas.
I po co ci to? Dlatego radzę: bierz mandat w garść i znikaj.