Berlusconi nie poparł Buzka na stanowisko przewodniczącego europarlamentu. Sugestie, że Włosi w zamian za to poprą choćby Cimoszewicza, dla którego Platforma walczy o mniej istotne stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy, to w ustach włoskiego przywódcy mało zawoalowany okrzyk: „drodzy Polacy... spadajcie! Ja mam swoje własne, włoskie priorytety”. Berlusconi jest tak samo odpowiedzialnym europejskim politykiem jak Waclaw Klaus czy Declan Ganley, więc trochę trudno się dziwić.
Niestety, solidarność, jakiej Tusk oczekiwał po Europejskiej Partii Ludowej, na razie nie działa. Może zadziała choćby w ostatniej chwili, kiedy Berlusconi nie otrzyma poparcia od reszty europejskich ludowców (czyli umiarkowanej prawicy). I włoska prawica będzie miała do wyboru albo poprzeć Buzka, albo zmarnować głosy swoich europarlamentarzystów.
Walka Donalda Tuska o europejskie stanowiska dla Buzka i Cimoszewicza jest bardziej interesująca od wszystkich krajowych batalii, jakie nasz premier prowadzi, ponieważ w Europie Tusk nie walczy z Lechem Kaczyńskim, co na krajowym ringu daje mu z góry zwycięstwo i utrudnia stosowanie wobec niego jakichś twardszych kryteriów. W Unii Europejskiej Tusk nie walczy z PiS-em, ale z rzeczywistością. I ten test wychodzi różnie - czasem zwycięsko - jak przy okazji pakietu klimatycznego, a czasami zupełnie przeciętnie, jak przy okazji wykorzystania przez Polskę funduszy unijnych czy forsowania polskich rozwiązań w obszarze polityki energetycznej i wschodniej. Ja nie oczekuję - jak z naturalnym politycznym cynizmem czynią to na swoich blogach Miller, Siwiec czy Czarnecki - że Tusk będzie z wprawą teksańskiego mistrza wrestlingu rzucał na deski to Angelę Merkel, to Gordona Browna, to Nikolasa Sarkozy'ego, ale rzeczywiście, w polityce europejskiej straszak faszyzmu Kaczyńskich całkiem nie wystarcza. A nominacje Polaków na stanowiska w Unii czy w polityce międzynarodowej są konkretami, z których Tusk będzie rozliczany. Bardziej nawet niż z jakichś tam autostrad czy reformy zdrowia, bo takie drobiazgi wciąż z powodzeniem przesłania mroczne widmo „kaczorów”.
A propos tych ostatnich, to przy okazji frondy Berlusconiego w sprawie poparcia Buzka liderzy PiS-u głośno tryumfują. I obiecują, że Polska nieporównanie bardziej będzie się w Europie liczyć, jeśli PiS stworzy w europarlamencie frakcję z rozmaitymi eurosceptykami z Zachodu i Wschodu. Nic bardziej błędnego. Europarlamentarzyści z PiS, nawet połączeni z reprezentacją torysów czy jeszcze śmieszniejszą grupką eurosceptyków od Klausa, sami się wyślą na ławkę rezerwowych. Gdyby europarlamentarzyści PiS-u byli w Europejskiej Partii Ludowej razem z PO i PSL-em, polska reprezentacja narodowa dyktowałaby swoje warunki najsilniejszej frakcji w europarlamencie. Było to całkiem prawdopodobne jeszcze w 2005 roku, zanim wojna PO-PiS nie stała się wojną totalną. Obecności PiS-u w Europejskiej Partii Ludowej nie wykluczałyby rzeczywiste poglądy Prawa i Sprawiedliwości, bo bracia Kaczyńscy nie są eurosceptycznymi wariatami, oni tylko takich czasami, na użytek polityki krajowej, udają. Nie zaliczają się do wariatów także Szymański, Poncyliusz czy Kowal. Przeciwnie, politycy tacy jak oni, z Sonikiem czy Nitrasem zrozumieliby się lepiej niż z Klausem.
Ale dopóki dla polskich polityków są rzeczy ważniejsze, niż walka o zapewnienie jak najsilniejszej pozycji Polski w UE, dopóty nie ma co liczyć na nasze zwycięstwa w Brukseli. Nie życzę Buzkowi przegranej, jeśli jednak przegra, to będzie to wina nie tylko bufonady Berlusconiego, nie tylko zbyt małej siły przebicia Tuska, ale także tego, że europarlamentarzyści PiS-u nie znajdują się dzisiaj tam, gdzie powinny ich zaprowadzić ich rzeczywiste, centroprawicowe poglądy, czyli w Europejskiej Partii Ludowej.