Bądźmy szczerzy – w Polsce Lechowi Wałęsie nic nie grozi. Ma w historii miejsce tak wielkie i tyle wolt za sobą, że romans z Declanem Ganleyem będzie tu tylko kolejnym epizodem. Co najwyżej na kolejną rocznicę będzie przyjmowany chłodniej przez PO, a politycy PiS będą mieli nieco złośliwej satysfakcji, że wyciął Platformie taki numer. A redakcja, która niedawno dołączała do nakładu znaczki z wąsatym bohaterem, nazwie go polityczną kurtyzaną. Ale to Wałęsa przeżyje. Dowie się co najwyżej, jak bardzo nim grano.

Reklama

W Polsce wymierne skutki poparcia Libertas przez Wałęsę będą umiarkowane. Jakoś mi się to wszystko w sensowny projekt nie składa. Wiem, że ludzie kierują się w swoich wyborach często zaskakującymi przesłankami. Ale czy dotychczasowy stronnik i sztandar PO może nagle stać się żaglem wyborczej łódki resztek po LPR? Trudno uwierzyć. A jeśli już – to będzie to na granicy kilku procent. Dla realnego układu sił bez znaczenia.

A jednak dzieje się na naszych oczach rzecz ważna, o której warto pisać i której warto uważnie się przyglądać. Ale nie z powodów wewnątrzkrajowych. Bo historyczny lider „Solidarności” nie należy tylko do nas. Symbolizuje walkę o wolność, przypomina moment, gdy historia biegła przez Europę. I to właśnie Declan Ganley doskonale wie. Za milion dolarów – o takiej sumie za wszystkie występy Wałęsy na spotkaniach Libertas się mówi – dostaje autoryzację swojego ruchu. Kupuje coś bezcennego – sztandar wolności, pod który podpina swoje postulaty. W Polsce mało kogo one obchodzą, ale we Francji, w Niemczech, wreszcie w Irlandii ma to swoje wymierne znaczenie. I dlatego jest to interes dla Ganleya tak dobry.

A dla Wałęsy? On chyba nie zdaje sobie do końca sprawy, w co wszedł. Mierzy to swoje zaangażowanie krajowymi, polskimi kryteriami. Widzi w tym biznes, o którym zapomni tuż po skonsumowaniu. I chyba nie czuje, że po raz drugi w swoim życiu wszedł w rozgrywkę jak najbardziej poważną. W politykę tak realną, że wszystkie chwyty dozwolone. W interesy tak wielkie, że żadne nazwisko nie daje immunitetu. Nie czuje, że sprzymierzając się z Libertas, rzucił wyzwanie większości elit Unii Europejskiej. I nie ma w tym starciu niczego z przymrużeniem oka, żadnego dystansu i półcienia. Ganley to polityk jak najbardziej poważny, prawdziwy wróg publiczny Brukseli, prezydenta Sarkozy’ego i kanclerz Merkel. To człowiek, który podstawił nogę – wygrywając w Irlandii referendum – traktatowi lizbońskiemu. Który zniweczył główny polityczny plan Unii Europejskiej. A dziś chce to swoje zwycięstwo uczynić punktem wyjścia do dalszej ofensywy. Wałęsa może nie wie, ale sojusz z nim oznacza polityczny koniec w Europie. Jeśli na dodatek Ganley weźmie w Europie choć kilkadziesiąt miejsc w Parlamencie Europejskim, jeśli zrobi to z pomocą Wałęsy, to sprawa nigdy nie będzie zapomniana. Pewnie już i dziś, gdyby Tusk zgłosił byłego polskiego prezydenta do europejskiej Rady Mędrców, dostałby subtelny sygnał, żeby poszukał kogoś innego.

Reklama

Im dłużej trwa ten sojusz z Ganleyem, tym bardziej przekonujemy się, że sprawa nie przejdzie bokiem. Bo Wałęsa oddał Ganleyowi całego siebie wraz z całą symboliką solidarnościową, stoczniową i tą z 1989 roku. To tylko dopełni wizerunkowej katastrofy. Bo już wiemy, że rocznicy 4 czerwca Europie nie sprzedamy, że wizja upadku komunizmu nadal będzie się ograniczała do scen rozbijania muru berlińskiego.

Na początku czerwca mamy szanse na następujące przekazy: a. bitwa związkowców z policją, b. kłótnia polskich elit o obchody, c. lider „Solidarności” w Gdańsku przytula do piersi Libertas. Trudno dziś powiedzieć, która gorsza. Naprawdę szkoda. Wypada powtórzyć za Jarosławem Wałęsą: oby Lech nie przegiął.